Radosław Kałużny: Za Jerzego Engela pierwsze 2 dni zgrupowania to była wielka popijawa

2016-07-19 15:54

Radosław Kałużny (42 l.) w autobiografii postawił na brutalną szczerość. Napisał o trudnym dzieciństwie, o tym, jak stracił wszystkie pieniądze zarobione w trakcie kariery, pozwolił też czytelnikom zajrzeć za kulisy kadry Jerzego Engela (64 l.). A tam sporo się działo.

Wczoraj pisaliśmy o słabej głowie Emmanuela Olisadebe (38 l.), dziś szerszy fragment dotyczący imprez kadrowiczów.

"Od poniedziałku do środy obóz był jedną wielką popijawą. Wlewaliśmy tyle alkoholu, ile się dało. Nie istniało pojęcie grupek. Na dyskotekę szły 22 osoby plus masażyści. W hotelu zostawali tylko trenerzy. Niespecjalnie nas interesowało, czy Engel o tym wiedział. Był na tyle inteligentny, że raczej tak. Nigdy go nie zawodziliśmy, więc nie miał powodu, aby łapać towarzystwo za twarze" - pisze 41-krotny reprezentant Polski. I dodaje:

"Podczas treningów - oczywiście tych normalnych - po środzie - dawaliśmy z siebie sto procent. Jeszcze więcej wykrzesywaliśmy w meczach. Jednak przez pierwsze dni zgrupowania zdrowie zostawialiśmy gdzie indziej - w klubach nocnych, razem z gotówką...".

Kałużny przyznaje, że czasem ktoś chciał "się sprawdzić" z kadrowiczami, ale, tak jak na boisku, tak poza nim, tamta drużyna z reguły dawała sobie radę. "Jako głośni chłopcy przyciągaliśmy sporo uwagi. Kilka razy ktoś ruszył do bitki, ale konflikty w miejscach publicznych załatwialiśmy błyskawicznie. Jeden został popchnięty, a za nim stało 20 umięśnionych typów. Nikt normalny nie przeciwstawiłby się takiej wysportowanej paczce. Możliwe, że nawet gangsterzy woleliby nie wszczynać bójki z reprezentacją. Wszyscy napakowani. Często wyglądaliśmy jak banda dresiarzy. Zachowaniem prowokowaliśmy. Nie będę mówił, kto robił to najczęściej. Jego żona myślała, że już dawno jest w łóżku" - pisze Kałużny, przyznając, że w tamtych czasach i miejscach kadrowicze czuli się bezpieczni.

"Nikt nie mógł cyknąć nam fotek. Wtedy komórki nie były wyposażone w aparaty wysokiej rozdzielczości. Mało która komórka miała w ogóle aparat. Musielibyśmy mieć wyjątkowego pecha, żeby ktoś nas obfotografował" - pisze były gracz Zagłębia Lubin, Wisły Kraków i Bayeru Leverkusen.

Zdaniem Kałużnego właśnie jedność tej kadry, świetna atmosfera i trenerski kunszt Engela, o którym pisze w samych superlatywach (nazywa go nawet swoim "tatusiem", na którego zawsze mógł liczyć), złożyły się na sukces, jakim był awans do finałów mistrzostw świata w Korei i Japonii. W książce Kałużny, noszący pseudonim Tata, odsłania też kulisy samych finałów mundialu. Pisze o konflikcie z dziennikarzami, basenie pełnym krwi i o tym, jak to się stało, że Polska sromotnie poległa z Koreą.

Najnowsze