Jerzy Kulej_1pub

i

Autor: Mieczysław Świderski/REPORTER Jerzy Kulej

Jerzy Kulej - król ringu, który nigdy nie padł na deski

2016-08-04 9:04

Nigdy nie został znokautowany. Ani razu go nie liczono w ringu. Rywale nie umieli go trafić. Jerzy Kulej (1940-2012), wielki ringowy twardziel powtarzał, że nie ma bokserów odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni. Jako jedyny z polskich bokserów dwukrotnie zdobył dwa tytuły mistrza olimpijskiego. Trudniejsza była jego droga życiowa.

Wychował się w dzielnicy Ostatni Grosz w Częstochowie, bez ojca, który po okupacyjnych przeżyciach opuścił rodzinę. Od małego był bardzo uzdolniony sportowo, ale boksu nauczył się po to, by przerwać pasmo upokorzeń, jakimi gnębił go szkolny kolega. I sprał go na kwaśne jabłko. Jeszcze przed 18. urodzinami dostał od legendarnego trenera Feliksa Stamma okazję debiutu w drużynie narodowej. Debiutu zwycięskiego.

Pierwszy wielki sukces odniósł w roku 1963: tytuł mistrza Europy w wadze lekkopółśredniej. Rok później na olimpijskiej arenie w Tokio dotarł do finału, w którym wyszedł naprzeciw Jewgienija Frołowa (ZSRR), z którym przegrał kilka miesięcy wcześniej w Moskwie. Znany z ofensywnej postawy i zamęczania rywali Kulej czekał na atak rywala. Tak kazał mu „Papa” Stamm.

- Zdarzyła się rzecz bez precedensu: w finale olimpijskim sędzia zwrócił uwagę obu zawodnikom, aby nie unikali walki. Frołow był wyraźnie skonfundowany. Bez przekonania ruszył pierwszy do ataku, a o to mi właśnie chodziło – wspominał Kulej. - Łatwiej mi było kontratakować. Dopiero w trzeciej rundzie mogłem walczyć po swojemu. Frołow wyraźnie osłabł, zmęczony bezskutecznymi atakami w dwóch pierwszych rundach”.

W kolejnych latach Kulej zdobywał medale ME: złoty (1965) i srebrny (1967). Przed kolejnymi igrzyskami, w Meksyku (1968), był faworytem. Ale niewiele brakowało, aby wcale tam nie poleciał. Cztery miesiące wcześniej dachował w prowadzonym przez siebie mercedesem, a odłamki szyby okrutnie pokaleczyły mu twarz. Rany się jednak dobrze goiły. Tymczasem po ostatnim zgrupowaniu wdał się w bójkę z góralami w Zakopanem. Pobił między innymi czterech milicjantów z interweniującego patrolu. On, nierozpoznany na miejscu podporucznik milicji (po cywilnemu). Chciano go za to ukarać odsunięciem od igrzysk. Komendant stołeczny MO postawił sprawę tak: jeżeli zdobędzie olimpijskie złoto, nie stanie przed sądem.

Ultimatum spełnił na 100 procent. W finale pokonał 3:2 Kubańczyka Enrique Requeiferosa. Po raz drugi został mistrzem olimpijskim. Rzecz, o której polscy następcy nawet nie śmią marzyć. W roku 1971 ogłosił koniec kariery. Wystąpił też z milicji. Pracował jako nauczyciel WF, trener boksu, wodny ratownik, otworzył bez powodzenia restaurację. I używał życia: kobiety, alkohol. Zraniony niewiernością pierwszej żony (której sam też był niewierny), popadł w pijaństwo, a depresyjne myśli doprowadziły go na balustradę balkonu w mieszkaniu. Nie skoczył, bo nikt nie zauważył, że on szykuje się do ostatniego wyczynu. Nie miałby świadka... Pozbierał się w życiu. Alkoholizm zdołał zaleczyć. Organizował walki. Komentował boks w telewizji. Zaliczył też jedną kadencję jako poseł na Sejm z ramienia SLD. Zmarł kilka miesięcy po ciężkim zawale serca.

Nasi Partnerzy polecają

Materiał Partnerski

Materiał sponsorowany

Najnowsze