Grzegorz Lato

i

Autor: Cyfra Sport

Podróż przez polskie mundiale

Za piwo nie płaciliśmy, a Brazylijczyków wzięliśmy na chłopski numer. Mundial 1974 we wspomnieniach Grzegorza Laty

2022-11-05 4:30

„Orły Górskiego” do dziś – mimo upływu 50 lat – postrzegane są jako najlepsza reprezentacyjna drużyna w historii Biało-Czerwonych. W 1972 roku było złoto olimpijskie, które jednak w zachodnim futbolu nie miało takiej wartości jak medal mistrzostw świata. Podopieczni Kazimierza Górskiego dwa lata później pojechali więc raz jeszcze na boiska RFN, by potwierdzić tam, że należą do globalnej czołówki.

Polacy stanęli na trzecim stopniu podium, a Grzegorz Lato – symbolicznie, o czym opowiedział „Super Expressowi” - założył na głowę koronę mundialowego króla strzelców. Legendarny napastnik podzielił się z nami wspomnieniami z imprezy, której naocznych świadków (i uczestników także) ubywa z roku na rok...

„Super Express”: - „Amatorzy zaszokowali świat” - brzmiał po mundialu w RFN jeden z tytułów w angielskiej prasie. Dla was trzecie miejsce też było szokiem?

Grzegorz Lato: - Trzeba wrócić do meczu na Wembley, albo nawet do rozgrywanego tydzień wcześniej meczu z Holendrami, w najsilniejszym składzie, z Cruyffem, Neskensem, Rene van der Kerkhofem. Zremisowaliśmy u nich 1:1, a trener Holendrów powiedział wprost. „Niech się Anglicy nie cieszą, że jadą do Niemiec. Jeszcze muszą z Polakami wygrać”... Potem było Wembley – oczywiście wspaniały był Janek Tomaszewski, ale przecież bronili dostępu do naszej bramki, a czasem wybijali piłkę z linii i Jurek Gorgoń, i Heniu Kasperczak, i Antek Szymanowski. Jeżeli kogoś zaszokowaliśmy, to już wtedy, jesienią 1973.

- A to „amatorstwo”?

- Amatorzy? Przecież, powiem panu, ja do pracy nie chodziłem, i żaden z moich kolegów też nie. Jeżeli robotnik w Mielcu zarabiał w tym czasie 4 tysiące złotych, kierownik wydziału – mniej więcej 5 tysięcy, a ja – jako „specjalista” - wraz z premiami za mecze mogłem zarobić i 60 tysięcy miesięcznie, no to słowo „krezusi” jest chyba zasadne wobec piłkarzy z naszej epoki. No i nagrody za sukcesy reprezentacyjne też były solidne.

- Premia za trzecie miejsce w świecie wyniosła 190 tysięcy złotych, czyli około 50 miesięcznych wypłat - może pan to potwierdzić?

- Tak. Za takie pieniądze można było postawić dom. Ja już wcześniej zacząłem budowę, więc było akurat na wykończenie.

- Przebieg meczów wszyscy kibice znają doskonale. Doskonale też znają piękne zdjęcie z meczu z Włochami, na którym Grzegorz Lato soczyście całuje Andrzeja Szarmacha. Nie było między wami rywalizacji o koronę najlepszego strzelca?

- Ależ skąd. Człowiek wychodził na boisko, starał się ile mógł i nie patrzył na to, kto strzela bramki. W powszechnej opinii świata Polska i Haiti miały być chłopcami do bicia, a Argentyńczykom i Włochom marzył się tytuł mistrzowski. No ale kiedy zlaliśmy Latynosów w naszym pierwszym meczu, fachowcy od razu zaczęli nam wróżyć, że będziemy w najlepszej czwórce turnieju. Cieszyły nas te opinie, cieszyła gra i cieszyły gole. A bramki z Włochami były kapitalne: Kazia Deyny – jedna z najpiękniejszych na tych mistrzostwach, do tego piękna główka Andrzeja. Efektownie wyszliśmy z grupy

- Zaraz potem był trudny mecz ze Szwedami, na dodatek bez ukaranego Adama Musiała. Zapomniał się?

- Murrhardt – nasza siedziba - było małym miasteczkiem, za to z całkiem sporą liczbą barów. Kiedy zaczęliśmy lać kolejnych rywali, a potem szliśmy „przepłukać gardło”, za piwo płacić nie musieliśmy; nie było mowy o tym, by któryś z właścicieli baru wziął od nas jakiekolwiek pieniądze. Po wygraniu grupy też poszliśmy w miasto. Żadne „balety”, po prostu jedno, drugie, w końcu i trzecie piwko w barze. No i spóźniliśmy się trochę do hotelu: zamiast przyjść o 22.00, zgodnie z umową z trenerem Górskim, wróciliśmy 20 minut później.

- Skoro było was więcej, to czemu konsekwencje poniósł akurat Musiał?

- Bo Adaś zawsze w takich chwilach był bardzo elokwentny i chciał wszystko z trenerem Górskim wyjaśnić. Kaziu poczuł od niego trochę piwa, a potem dał się podpuścić Jackowi Gmochowi. Wpuścili Guta na prawą stronę, Antek Szymanowski przeszedł na lewą... Są takie stare zasady: zwycięskiego składu się nie zmienia. Wygraliśmy ze Szwedami, ale to był nasz najsłabszy mecz na mistrzostwach.

- Próbowaliście się wstawiać za Musiałem?

- Selekcjoner, powiem panu, jest jak kapitan na statku: zawsze ma rację. To paragraf pierwszy. A paragraf drugi? Nawet jeśli nie ma racji – patrz paragraf pierwszy. Kaziu po Szwedach przemyślał jednak sprawę, Adaś wrócił na lewą obronę, i mecz z Jugosławią wyglądał już zupełnie inaczej.

- To był – piłkarsko – wielki turniej Gadochy, żeby przypomnieć jego fantastyczną akcję w meczu z Jugosławią, zakończoną niecelnym strzałem, choć pan był wtedy dużo lepiej ustawiony, by ją wykończyć...

- Tak, Robert grał świetnie, ale momentami na siłę szukał tej swojej bramki.

- Pozostańmy jeszcze przy Gadosze. To pan po latach przywołał jego postać w kontekście pieniędzy otrzymanych od Argentyńczyków za waszą wygraną z Włochami, którymi nie podzielił się z drużyną...

- Bo to była prawda! W pierwszej połowie lat 80. grałem w meksykańskiej drużynie Atlante z Argentyńczykiem, Rubenem Ayalą. Prawoskrzydłowy, długie włosy, uczestnik mundialu w RFN. Po zwycięstwach prezydent klubu często zapraszał nas na kolację, na winko. Przy jednej z takich okazji Ayala zgadał się ze mną: „Wy, Polacy, jesteście superchłopaki. Pomogliście nam wtedy w 1974, wygrywając z Włochami”. A potem wyjaśnił mi to, co się – jego zdaniem - wydarzyło, ile dali. „Za wyjście z grupy każdy z nas miał dostać 8 tysięcy dolarów. Złożyliśmy się więc po tysiąc dolarów od głowy” - mówił. W sumie zgromadzili 24 tysiące, z której ostatecznie trafić miało do nas 18 tysięcy. „Bo ja też coś musiałem z tego mieć” - powiedział mi Ayala. Ale nawet te 18 tysięcy to była w polskich warunkach ogromna suma. O której myśmy nic nie wiedzieli, po prostu wygraliśmy z Włochami, bo byliśmy lepsi, dzięki czemu Argentyna awansowała wraz z nami do II rundy. A „premię” za wygrany przez całą drużynę mecz wziął jeden człowiek.

- Po nagłośnieniu całej sprawy 30 lat później, Robert Gadocha w jedynym wywiadzie zaprzeczył całej historii. Pan miał okazję go o to spytać?

- Nie. Wcześniej czasem przyjeżdżał ze Stanów Zjednoczonych brał udział w meczach „Orłów Górskiego”, ale po tym wszystkim ślad po nim zaginął.

- Przykre?

- Powtórzę – nawet te tysiąc dolarów na głowę w tamtych czasach to było – na polskie warunki – dużo pieniędzy. Ale to jego sprawa, nie rozpaczałem wcale, kiedy się o niej po latach dowiedziałem.

- Jak – po porażce z RFN – udało się wam pozbierać mentalnie na mecz o 3. miejsce?

- Żony przyjechały, powiem panu uczciwie (śmiech). Była kawka, spotkanie... A tak naprawdę – czwarte miejsce w świecie też byłoby sukcesem, ale trzecie zawsze jest lepsze. Mądrze – na kontrę – ustawił nas Kaziu Górski, a ja w którymś momencie „na chłopski numer” wziąłem obrońcę: on myślał, że będę go kiwać, a ja puściłem mu piłkę obok nogi, obiegłem i już mógł mnie dogonić...

- Ale jeszcze trzeba było bramkarza przechytrzyć!

- Oni nas dobrze rozpracowali. Bramkarz pamiętał, że w takiej sytuacji w meczu z Argentyną strzelałem po krótkim słupku, w górny róg. Więc nawet zrobił ruch w tę stronę, a ja mu tę piłkę po ziemi puściłem: takie kul, kul, kul tuż przy długim słupku.

- „Kul kul kul” na wagę trzeciego miejsca w świecie!

- Tak naprawdę skala naszego sukcesu – a zwłaszcza sposób jego odbioru przez kibiców – dotarła do nas po powrocie do kraju. Tłumy na lotnisku, przejazd odkrytym autokarem przez Warszawę... Po Heńka Kasperczaka, Jasia Domarskiego i po mnie nasza fabryka z Mielca wysłała specjalny samolot. Potem przejazd przez miasto wózkami golfowymi, powitanie w wypełnionej po brzegi hali – chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że jednak „coś” zrobiliśmy.

- Ładne mi „coś”: trzecie miejsce w świecie, a pan – jeszcze korona króla strzelców. Nagroda była?

- Mercedes...

- ?

- … do umycia (śmiech). A koronę – owszem, mam. Przepiękną, kryształową, z siedmioma szklanymi piłeczkami i wygrawerowanym napisem „Królowi strzelców X Mistrzostw Świata 1974 roku”. To był prezent od Huty Szkła w Krośnie!

- FIFA się nie postarała?

- Dopiero parę mundiali później najlepszy strzelec zaczął otrzymywać od organizatorów symboliczną nagrodę.

- Warto przypomnieć – bo nie wszyscy kibice, zwłaszcza ci młodsi, to wiedzą – że ów medal za trzecie miejsce wcale nie był brązowy, prawda?

- Tak. Szczere srebro. Tak sobie wtedy organizatorzy wymyślili, że medale za czołowe miejsca były – kolejne – złote, pozłacane, srebrne i brązowe.

- Z tych siedmiu goli, dających tytuł króla strzelców, wspomina pan któryś szczególnie? Za jego urodę?

- Uroda, powiem panu uczciwie, nie ma znaczenia. Liczyło się tylko to, że piłka linię przekroczyła, a sędzia wskazał na środek.

- Zacząłem od pytania o amatorów i podobnym zakończę: gdyby wtedy w Polsce była swoboda transferowa i swoboda przechodzenia na zawodowstwo, gdzie by pan wylądował po mundialu'74?

- Może w Nowym Jorku? Prezydent i trener tamtejszego Cosmosu przylecieli do Mielca i nijak nie mogli zrozumieć tego, że to nie klub decyduje o sprzedaży swojego zawodnika, ale jakiś urzędnik w centralnym urzędzie w Warszawie... Były też inne oferty – jeszcze w trakcie mundialu w Niemczech mieszkający w tym kraju kuzyni ze strony żony namawiali nas do pozostania w RFN. „Nie ma mowy, żadnych ucieczek” - twardo stawiałem sprawę, choć obiecywali, że ze ściągnięciem syna – urodził się 4 kwietnia 1974 – nie będzie żadnego problemu. I powiem panu uczciwie – niczego w życiu nie żałowałem: starczała mi bułeczka z szyneczką, marcepanów już nie szukałem.

Jan Tomaszewski OCENIA POWOŁANIA Michniewicza!
Sonda
MŚ 2022 Katar: czy polscy piłkarze odniosą sukces na mundialu?
Najnowsze