Wojciech Rudy

i

Autor: Sven Simon/IMAGO SPORT/FORUM Wojciech Rudy

Tajemnice polsko-holenderskich bojów

A to ci historia: kolorowy telewizor za piłkę w siatce „Pomarańczowych”! Tak kiedyś nagradzono reprezentantów Polski

2022-09-22 4:50

Ależ to były czasy! W maju 1979 Biało-Czerwoni po raz ostatni wygrali mecz z Holandią – 2:0 na Stadionie Śląskim. Kilka miesięcy później, w Amsterdamie, zremisowali 1:1. Gol lewego obrońcy, Wojciecha Rudego – jego jedyny w 39 grach reprezentacyjnych – nie wystarczył Polakom do awansu na Euro'80, jemu osobiście przyniósł jednak cenną w tamtej epoce nagrodę. Nie tylko o tym trafieniu nasz rozmówca barwnie opowiedział „Super Expressowi”

Kim jest Wojciech Rudy? Byłym bocznym obrońcą reprezentacji Polski oraz sosnowieckiego Zagłębia. Pod okiem Kazimierza Górskiego sięgał po srebrno igrzysk olimpijskich w Montrealu, z Jackiem Gmochem pojechał na mundial w Argentynie. Jeden z najlepszych i najsolidniejszych ligowców przełomu lat 70. i 80, dwukrotny zdobywca Pucharu Polski. Po zakończeniu kariery – pierwszoligowy sędzia piłkarski i działacz klubowy.

„Super Express”: - 2 maja 1979. Siedzi pan na ławce rezerwowych na Stadionie Śląskim patrząc, jak klubowy kolega Włodzimierz Mazur zapewnia Biało-Czerwonym ostatnie – do dziś! - zwycięstwo w meczu z Holandią. Pamięta pan ten niezwykły karny „à la Panenka”?

Wojciech Rudy: - Trudno nie pamiętać. Podziwiałem Włodka za ten spokój, z jakim do tego karnego podszedł. Ale on generalnie był pewnym siebie zawodnikiem, a ja – pamiętając jego karne na treningach klubowych – też byłem spokojny o całą sytuację. To był jeden z wariantów egzekwowania „jedenastek”, jakie ćwiczył.

- Ciekawostką jest fakt, że Mazur z taką pewnością wykonał ten rzut karny, choć w lidze nie zdobył z „wapna” ani jednej bramki dla Zagłębia! Zdaje się, że właśnie „dzięki” panu, prawda?

- Faktycznie, w lidze w tym czasie ja strzelałem karne. A ponieważ nie zdarzyło mi się, żebym spudłował, więc nie było sensu zmieniać skutecznego egzekutora.

- Karnych kilka pan wykorzystał, ale takiej bramki, jak w Amsterdamie, w październiku 1979, chyba pan w lidze nie zdobył?

- No właśnie parę ich było... Będąc 40 metrów od bramki, człowiek zazwyczaj nie kalkuluje, mając okazję do oddania strzału. Wielka szkoda, że tego prowadzenia nie udało się utrzymać po przerwie. Gdybyśmy wygrali, Polska już w 1980 roku – a nie w 2008 – zagrałaby po raz pierwszy w mistrzostwach Europy. Generalnie to był dla mnie bardzo dobry rok, a gol w Amsterdamie był jego świetnym zwieńczeniem, wisienką na torcie. Wkrótce zostałem „Piłkarzem roku” w plebiscycie „Sportu”.

Zobacz skrót meczu Holandia - Polska w 1979 i bramkę Wojciecha Rudego

- Wśród kibiców do dziś trwa dyskusja, czy pan rzeczywiście chciał wtedy na bramkę Pieta Schrijversa strzelać, czy raczej dośrodkowywać – ale panu „zeszło”. No więc jak było?

- Oczywiście, że chciałem strzelać! Z tym strzałem zresztą wiąże się anegdota. Otóż przed meczem firma Phillips – wchodząca wówczas na polski rynek – zapowiedziała, że przekaże nam tyle telewizorów, ile goli strzelimy w Amsterdamie. Padł jeden, więc drużyna zgodnie uznała, że nagroda należy się jego autorowi. „No widzisz, Grzesiek: zdobywasz gole niemal w każdym spotkaniu reprezentacji, tylko... nie w tym meczu, w którym trzeba. A ja wiem, kiedy należy trafić. Jest nagroda? No to strzelam i ją zgarniam” - przekomarzałem się z Grzegorzem Latą, choć tak naprawdę... chyba nie do końca poważnie traktowaliśmy tę firmową zapowiedź. Tymczasem trzy tygodnie później rzeczywiście kolorowy telewizor przysłano mi do domu!

- Długo służył?

- Oj, bardzo! Solidny, dobrej jakości. U nas był dostępny tylko w sklepach Pewexu, za dewizy.

- Zapewne oglądał pan na nim mundial w Hiszpanii. Z żalem, że pana tam nie ma?

- Nie, bo ja nigdy nie robiłem dalekosiężnych planów na przyszłość – po to, by nie przeżywać stresów i rozczarowań. Mam natomiast satysfakcję, że – po pierwsze – przeszedłem wszystkie reprezentacyjne szczeble: od juniorów, poprzez młodzieżówkę, kadrę B, aż po zespół narodowy. Po drugie – współpracowałem ze wszystkimi najwybitniejszymi trenerami w tym okresie: z Andrzejem Strejlauem w juniorach, potem z Kazimierzem Górskim, Jackiem Gmochem, Ryszardem Kuleszą, wreszcie i z Antonim Piechniczkiem. Te dziesięć lat związków z futbolem reprezentacyjnym jest moim sukcesem.

Listen to "SuperSport" on Spreaker.

- I jeszcze medal olimpijski się przydarzył!

- Tak. Do tego dwa razy Puchar Polski oraz wicemistrzostwo kraju z Zagłębiem, i mundial w Argentynie.

- Wracając do potyczek z Holendrami: nie było już w tamtym czasie Johana Cruyffa w reprezentacji „Pomarańczowych”, ale był Krol, bracia van den Kerkhof, Stevens, Tahamata, Rep. Ale wy kompleksów nie mieliście?

- Oczywiście, że nie. Nam zresztą pasowała prosta piłka, jaką grali wtedy Holendrzy.

- Prosta?! Oni sami nazywali ją „futbolem totalnym”: każdy broni i każdy atakuje!

- A wie pan, że Jacek Gmoch i nas przygotowywał do grania „piłki totalnej”? W sparingach przed mundialem w Argentynie z trzecioligowymi drużynami klubowymi graliśmy... bez bramkarza, za to z założeniem, że za straconą bramkę poniesiemy konsekwencje! To wymuszało na nas zakładanie w każdym miejscu boiska pressingu zaraz po stracie piłki – by rywal nie miał szansy na oddanie strzału. Wracając zaś do piłki holenderskiej: ona do dziś wygląda podobnie, opiera się przede wszystkim na bardzo dobrej fizyczności, połączonej z nienaganną techniką i organizacją gry.

- Boczny obrońca w tamtych czasach miał nieco inne zadania niż dziś?

- Bardzo proste: przede wszystkim bronić, ale czasem włączać się do ofensywy, co mnie akurat bardzo odpowiadało. Musiałem pamiętać tylko o jednym założeniu: dwóch bocznych nie może „zwariować” naraz. Jeśli jeden szedł do przodu, drugi musiał zostać w asekuracji. Teraz futbol jest zupełnie inny: wahadłowi, skrzydłowi, inna szybkość rozgrywania. Nie ma porównania...

- Dziś też jest nam chyba ciut dalej do Holandii, niż za pańskich czasów?

- Tak. Dziś jest w naszej reprezentacji całkiem sporo indywidualności, ale nie ma drużyny. Wtedy, 45 lat wstecz, oczywiście dużo trudniej było wyjechać za granicę. Wszyscy reprezentanci grali w lidze polskiej, więc komunikacja – i wzajemna obserwacja na co dzień – ułatwiały zgranie w kadrze. Dziś każdy 18-20-latek myśli o wyjeździe i o tym, żeby z takiego wyjazdu – i z kariery w ogóle – jak najwięcej „ugrać” dla siebie. Mają wielki talent, owszem, ale strasznie trudno złożyć z nich potem drużynę, która zaspokoi ambicje kibiców. Więc życzę im wszystkiego najlepszego, ale będzie trudno...

- Prognoza na Katar niezbyt optymistyczna.

- Jeżeli nie będziemy tworzyć drużyny, to będzie trudno. Nie możemy liczyć tylko na Roberta. Wszyscy wierzą, że on wejdzie na boisko i wszystko „pozałatwia”. No więc mówię: nie „pozałatwia”. Jest świetnym piłkarzem, ale wynik „załatwia” drużyna. Jeden piłkarz sam niczego nie zrobi.

- No to co jest „nie tak” z jego partnerami w kadrze?

- Młodzi ludzie za szybko zachłystują się zachodnim futbolem, a może raczej... zachodnimi apanażami? Każdy z nich bierze odpowiedzialność za swą grę przede wszystkim w klubie, bo to jest jego miejsce pracy i stamtąd ma pieniądze.

- Reprezentacyjne gwiazdy poobrażają się, czytając takie słowa!

- Gwiazdy, wie pan, są nocą na pogodnym niebie. A w reprezentacji są po prostu różnej jakości piłkarze...

Sonda
Kto wygra mecz Polska - Holandia?
Najnowsze