Piotr Fijas

i

Autor: Piotr Gajek Piotr Fijas (63 l.), jedyny polski rekordzista świata w długości lotu na nartach (1987-1994)

Triumf legendy na Wielkiej Krokwi

Wygrywał skoki w Zakopanem zanim pojawili się Stoch i Małysz. Piotr Fijas dostał w nagrodę... damski kożuch [ROZMOWA SE]

2023-01-14 6:30

Piotr Fijas to jeden z trzech – obok Adama Małysza i Kamila Stocha – Polaków którzy wygrywali zawody Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi. Dokonał tego 43 lata temu, w inauguracyjnym sezonie pucharowym. Choć pochodzi z Buczkowic, Zakopane i tamtejsze skocznie odcisnęły piętno na jego karierze sportowej, o czym opowiedział w rozmowie z „Super Expressem”.

W ten weekend uwaga polskich kibiców skupia się przede wszystkim na stolicy polskich Tatr. Najlepsi skoczkowie zjechali bowiem do Zakopanego, by właśnie tu walczyć o kolejne punkty Pucharu Świata. Tysiące ludzi pod Wielką Krokwią – i miliony przed ekranami telewizorów – ściskać będzie kciuki za Dawida Kubackiego (przyprawiając go o ciarki), lidera klasyfikacji generalnej PŚ, i pozostałych „orłów”. Wśród tych, którzy zasiądą na trybunach, będą pewnie i ci, którzy byli na nich 43 lata wcześniej, i oglądali podwójne zwycięstwo Biało-Czerwonych. Na Średniej Krokwi triumfował Stanisław Bobak, na dużym obiekcie najlepszy był Piotr Fijas.

„Super Express”: - W weekend Puchar Świata znów zagości w Zakopanem. Dla pana to dobra okazja do wspomnień?

Piotr Fijas: - Sezon 1979/80 był pierwszym, w którym rozgrywano cykl zawodów pod nazwą „Puchar Świata”. W Polsce najlepszych skoczków gościło wówczas tylko Zakopane, to był zresztą w całej mojej karierze jedyny pucharowy start w tym mieście.

- I od razu zwycięski!

- W drugim, niedzielnym, konkursie na Wielkiej Krokwi – to prawda. Udało mi się wtedy bardzo nieznacznie (o 0,1 pkt!) wygrać ze Staszkiem Bobakiem, który był w świetnej formie: dzień wcześniej triumfował na Średniej Krokwi.

- Wielka Krokiew wyglądała wtedy inaczej niż dziś?

- Oczywiście, od tamtej pory przeszła już kilka modernizacji. U progu lat 80. skakało się na niej w granicach 115 metrów – to były już bardzo dobre osiągnięcia. Potem ją powiększano, a niedawna przebudowa pozwala już na skoki 140-metrowe, a nawet dłuższe. Patrząc jednak z dołu, wciąż mam wrażenie, że jej profil zbytnio się nie zmienił. Pamiętam pawilonik na dole...

- Z szatniami?

- No właśnie szatni nie pamiętam. Na pewno nie było tak, że każda ekipa miała swój domek czy kontener – jak dziś. Jeżeli była szatnia, to ogólnodostępna, dla wszystkich ekip. Kojarzę natomiast, że mieszkając w hotelu w COS-ie, czasami szliśmy z niego na trening już przebrani w kombinezony, z butami w torbie.

- Skoki budziły wówczas takie emocje, jak dziś? Ilu widzów w styczniu 1980 oglądało pański triumf?

- Kibiców przyszło mnóstwo – bodaj 25, może nawet 30 tysięcy, choć w tamtym czasie ludzie przychodzili bardziej oglądać skoki, niż – jak dziś – czynnie kibicować zawodnikom. Wstęp był wtedy bezpłatny, widzowie wchodzili i wychodzili z trybun w czasie konkursu. Zresztą konkursy trwały bardzo długo, czasem i kilka godzin. Nie było wtedy – i jeszcze długo potem – przeliczania punktów za wiatr, każda zmiana pozycji belki wiązała się z koniecznością powtarzania prób tych zawodników, którzy już wcześniej oddali skoki. O ile pamiętam, na Średniej Krokwi powtarzana była jedna – a chyba i druga też – seria.

- Różnic było – zdaje się – więcej, prawda?

- Tak, oczywiście. Nie wyłaniano finałowej trzydziestki, w obu seriach skakali wszyscy. Nie było też odwrócenia kolejności w drugiej serii, w której skoki oddawano zgodnie z wylosowanymi numerami. Inna była też punktacja: punktowało tylko 15 najlepszych skoczków. Zwycięzca otrzymywał 25 „oczek”, a nie 100 – jak dziś.

- Mówi pan o tłumach pod skocznią. Skoczkowie byli wtedy tak popularni, jak później Adam Małysz czy dziś Kamil Stoch?

- Nie, zdecydowanie nie. Skoki rzeczywiście były popularne, w Zakopanem – gdzie zawsze zimą zjawiało się wielu turystów – ludzie potrafili przyjść nawet na treningi, ale „Fijasomanii” czy „Bobakomanii” nie było. Mogliśmy spokojnie wyjść na miasto. Nie to co 20 lat później inny „facet z wąsem” (śmiech).

- No i raczej nie płacono wam wtedy wielkich sum we frankach szwajcarskich za wygrane zawody Pucharu Świata?

- Oczywiście że nie! Premii pieniężnych w zasadzie nie było wcale. Formą uczczenia zwycięstwa bywał jakiś puchar, pucharowe punkty i – jak ja to mówię - „uścisk ręki prezesa”. Czasem zdarzały się nagrody rzeczowe. Akurat za wygraną w Zakopanem dostałem ładny cepeliowski kożuszek. Wartościowa rzecz.

- Długo panu służył?

- Nie, bo zupełnie nie był dopasowany do mojego wzrostu i sylwetki. Zresztą był damski, więc trafił w ręce mojej mamy (śmiech).

- Lubił pan skakać w Zakopanem?

- Owszem. Zwłaszcza na Wielkiej Krokwi, bo generalnie w czasie całej mojej sportowej przygody duże skocznie pasowały mi bardziej.

- Ale Zakopane czasami sprawiało panu psikusa. To tam – zdaje się – jeszcze przed rozpoczęciem wielkiej kariery zaraził się pan żółtaczką, która mogła położyć kres sportowym marzeniom...

- To prawda. Było to na początku jesieni, w trakcie przedsezonowego zgrupowania. Skąd, jak, dlaczego się zaraziłem – nie pamiętam. Pamiętam, że przez rok musiałem pauzować z tego powodu. Ale wyleczyłem się, doszedłem do siebie.

- I to Zakopane – być może... - pozbawiło pana szans na olimpijski medal. Jak to było z tą kontuzją przed igrzyskami w Sarajewie w 1984?

- Ja już cztery lata wcześniej – po zerwaniu więzadła przyśrodkowego pobocznego – miałem operowane kolano. W 1984, podczas konkursu na Wielkiej Krokwi, rozegranego bodaj na 10 przed olimpijskim startem, skoczyłem daleko, ale przy lądowaniu uszkodziłem kolano. Nie mogłem trenować, wpakowano mi nogę w gips, który został zdjęty tuż przed wyjazdem do Jugosławii. W Sarajewie musiałem bardzo ostrożnie chodzić po śniegu, by ponownie nie uszkodzić kolana. A byłem wtedy w dobrej dyspozycji; na tyle dobrej, że – mimo tej przerwy – na oficjalnym treningu na skoczni normalnej miałem pierwszą i trzecią odległość! W konkursie jednak miałem problemy, źle wylądowałem i zostałem kiepsko oceniony przez sędziów, mimo całkiem niezłego wyniku w metrach. Do dziś nie wiem, dlaczego tak się stało... Gdybym wylądował normalnie, mogłem zakręcić się koło medalu, bo zdobył go zawodnik z takimi odległościami, jakie ja uzyskałem.

- W Zakopanem odbywał pan też służbę wojskową. To się wiązało z przeprowadzką pod Tatry?

- Tak, oczywiście. Byłem – w gronie innych sportowców: skoczków, dwuboistów, biegaczy, biathlonistów – skoszarowany w ośrodku wojskowym w Kirach. Raz w tygodniu mieliśmy szkolenie wojskowe, w pozostałe dni normalnie trenowaliśmy. Chodziliśmy raczej w dresach, mundury kazano nam wkładać tylko na specjalne okoliczności. Nawet na przepustki wypuszczano nas w cywilnych strojach, przymykając oko na przepisy nakazujące noszenie wojskowego uniformu. A warunki do treningu – trzeba przyznać – były świetne, niczego nikomu nie brakowało.

- Zdążył przez te dwa lata znaleźć sobie ulubione miejsce w Zakopanem?

- W samym mieście – niekoniecznie. Za to uwielbiałem wydeptywać górskie szlaki: w ramach treningu – to był stały element treningu wytrzymałościowego - ale i poza nim też. Lubiłem Doliną Kościeliską wędrować aż do Ornaku. A wytrzymałość była potrzebna, bo na większości skoczni w tych czasach nie było wyciągu i trzeba było wędrować na szczyt rozbiegu pieszo.

- Na Krokiew też?

- Na Wielką Krokiew wyciąg był. Ale tam właściwie się nie trenowało, bo tam latem nie było igelitu, a zimą głównie rozgrywano zawody. Natomiast na Średnią Krokiew trzeba się było wspiąć samemu.

- Będzie pan w weekend na zawodach Pucharu Świata?

- Nie. Będę oglądać naszych w telewizji. Mam wielką nadzieję, że po dobrych występach w Turnieju Czterech Skoczni sprawią wielką frajdę także publiczności w Zakopanem.

Sonda
Czy Dawid Kubacki jest w stanie sięgnąć po Kryształową Kulę w sezonie 2022/23?
Najnowsze