"Super Express': - Pierwsze wrażenia z Polski masz pewnie pozytywne. Media dużo o tobie piszą, zdobyłeś już dwa gole.
Armand Ella: - Dokładnie. Ludzie są bardzo mili, a Polska nie jest dla mnie czymś zupełnie nowym. Ostatnie lata spędziłem w Karpatach Lwów, a to podobne klimaty.
- Jak trafiłeś do słynnej szkółki Barcelony, La Masii?
- Pomógł przypadek i moja mama. Kiedyś leciała z Kamerunu do Francji, a ja odprowadzałem ją na lotnisko. Tam spotkaliśmy piłkarzy ze szkółki Samuela Eto'o. Ja wróciłem do domu i nagle dzwoni mama, jeszcze z lotniska, że właśnie rozmawia z Eto'o! Pochwaliła mu się, że ma zdolnego syna, a Samuel zaprosił mnie na testy do szkółki w Douala. Spodobałem się trenerom i zostałem. Potem wyjechaliśmy na turniej do Hiszpanii, który był obserwowany przez trenerów Barcelony. Zaproponowali sześciu Kameruńczykom przejście do La Masii i tak to się zaczęło.
WYCHOWANEK BARCELONY W SANDECJI NOWY SĄCZ
- Miałeś w Barcelonie kontakt z Eto'o?
- Oczywiście! Samuel był jak ojciec. Radził, pomagał, a czasem strofował. Zaprosił nas do siebie do domu, zawsze mogliśmy na niego liczyć. Był dla mnie jak mama, tata i starszy brat.
- Innych piłkarzy Barcelony też poznałeś?
- Tak, dwa razy trenowałem z pierwszym zespołem, pod okiem Guardioli. Obok Messi. Aż ciarki przechodziły. W szkółce mieliśmy też spotkania z gwiazdami Barcelony. Pamiętam, że najchętniej zjawiał się Iniesta.
- Wszystko pięknie, tylko dlaczego teraz jesteś w Sandecji, a nie w Barcelonie?
- Po ciężkiej kontuzji kolana, którą odniosłem trzy lata temu, bałem się, że nie mam szans na szybki powrót do gry w Hiszpanii, bo tam poziom jest wysoki. Wyjechałem do Karpat Lwów, ale z różnych względów to nie był udany okres. Mam nadzieję, że w Sandecji moja kariera wróci na właściwe tory.
Tak gra Armand Ella Ken: