Gdy doszło do pożaru, Korzeniowski był na Pucharze Świata w Zakopanem. O okolicznościach dramatu mówi nam st. asp. Łukasz Płaskowicki z Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Warszawie.
- Informację o pożarze mieszkania na czwartym piętrze kamienicy przy ul. Madalińskiego otrzymaliśmy w poprzednią niedzielę około godz. 15. Z mieszkania wydobywał się dym, w środku zastaliśmy jedną osobę, która doznała poparzeń i została natychmiast przekazana pod opiekę ratowników medycznych. Kobieta informowała, że w środku może być jeszcze dziecko, ale okazało się, że gdy wybuchł pożar, malec uciekł i schronił się u sąsiadów na parterze budynku.
Osobą, która doznała poparzeń, była żona sławnego chodziarza - Magda. Okazuje się, że pożar spowodowany był zwarciem instalacji oświetleniowej na choince. Sześcioletni syn państwa Korzeniowskich zauważył dym, a widząc, że mama śpi, wyszedł na balkon i zaczął wzywać pomocy. Zaalarmował sąsiadów, ale powiew powietrza z balkonu spowodował pojawienie się płomieni.
Dzieckiem zaopiekowali się inni lokatorzy. Mały Franek uniknął obrażeń. Jego mama, pani Magda, poparzyła sobie ręce, twarz i górne drogi oddechowe. Znalazła się w szpitalu, gdzie przez kilka dni utrzymywano ją w stanie śpiączki. Czuje się już lepiej.
Robert Korzeniowski, wróciwszy spod Tatr, troskliwie zaopiekował się żoną i synem. Wyprowadził się na pewien czas z mieszkania po pożarze. Jak powiedział jeden z sąsiadów, nie należy się spodziewać powrotu rodziny w najbliższych dniach.
"Dzisiaj najważniejsze dla mnie jest to, że nic już nie zagraża moim najbliższym, a całą tę sytuację mogę uznać za opanowaną" - napisał "Korzeń", dziękując gorąco strażakom, pogotowiu i policjantom za sprawną akcję, a sąsiadom i przyjaciołom za wsparcie i słowa otuchy.
Mistrz olimpijski prosił media o uszanowanie prywatności rodziny. Nam także powiedział, że w sprawie pożaru nie będzie się wypowiadał.
Żonie chodziarza wszech czasów życzymy szybkiego powrotu do zdrowia.