LEE RICHARDSON NIE ŻYJE. Żużlowcy i trenerzy nie mają wątpliwości: Zginął, bo miał pecha

2012-05-15 14:22

Cały żużlowy świat jest w żałobie po tragicznej śmierci Lee Richardsona. Brytyjski żużlowiec Marmy Rzeszów zmarł po makabrycznym wypadku w trzecim biegu meczu z Betardem we Wrocławiu. Miał 33 lata.

Richardson z ogromnym impetem uderzył najpierw w tor, a później w bandę, która pechowo w tym miejscu była twarda. Do Anglika błyskawicznie podbiegli lekarze, którzy już po kilku sekundach zaczęli w dramatyczny sposób wzywać karetkę. Żużlowca w bardzo ciężkim stanie przewieziono do szpitala, tam jednak zmarł z powodu krwotoku wewnętrznego.

- Pracowałem z Lee przez rok w Atlasie Wrocław, to był bardzo sympatyczny chłopak - mówi "Super Expressowi" trener reprezentacji Marek Cieślak (62 l.). - To był bardzo delikatny zawodnik, trochę zaprzeczenie żużlowca twardziela. Braki fizyczne nadrabiał techniką. Kiedy jeszcze jeździłem w Anglii, kolegowałem się z jego tatą Colinem. Potem ilekroć spotkałem Lee, pytałem go, co tam słychać u ojca - wspomina.

Po śmierci Richardsona pojawił się pomysł, by bandy wzdłuż prostej na torze były dmuchane, podobnie jak na łuku.

- Nie zgadzam się z tym. Lee po prostu miał wielkiego pecha. Kiedyś był już taki pomysł i wypadków było tyle samo, bo żużlowcy zaczepiali o dmuchaną bandę. Wiele już śmierci było w tym żużlu, w środowisku każdy ma świadomość, że zawsze może przytrafić się nieszczęście. Mnie kiedyś świadek ze ślubu zginął - mówi smutny Cieślak.

Żużlowy świat opłakuje Richardsona

Piotr Baron, trener Betardu Wrocław:

- Jestem wstrząśnięty śmiercią Lee Richardsona. Będę go wspominał jako bardzo sympatycznego, uśmiechniętego i zawsze pozytywnego kolegę z parku maszyn.

Tomasz Gollob, gwiazda reprezentacji Polski:

- Odszedł jeden z żużlowych braci, z którym przez lata startowałem w różnych zawodach na torach całej Europy. Oddał życie za swoją pasję. Cześć Jego Pamięci!

Nasi Partnerzy polecają
Najnowsze