Gdy Gortat zaczynał przygodę w NBA w barwach Orlando Magic w 2007 r., Howard był już uznaną gwiazdą klubu z Florydy, a Polak jego zmiennikiem. W praktyce sprowadzało się to do tego, że pierwsze minuty na parkiecie Marcin zaliczył w czwartym miesiącu od startu debiutanckiego sezonu, a potem grywał głównie ogony.
Jak dziś przyznaje, była to jednak doskonała szkoła koszykówki, która ukształtowała go na lata. I Howard stał się w niej najlepszym nauczycielem. By się postawić górze mięśni, graczowi o posturze greckiego boga, trzeba było zostać twardzielem.
- To on zrobił ze mnie zawodnika, jakim jestem teraz. Obejrzyjcie naszą rywalizację z Dwightem w play-off. I teraz wyobraźcie sobie, że w czasie treningów w Orlando to było trzy razy ostrzejsze, nie było sędziów, gwizdków, tylko walka. Walka ze zwierzakiem. Krwawiłem dzień w dzień. Moim zadaniem było przetrwanie treningu. Gdybym nie chodził na siłownię i nie pakował, trafiłbym do szpitala albo na wózek inwalidzki - przyznaje uczciwie nasz koszykarz.
W pierwszym meczu I rundy tegorocznego play-off Gortat i Wizards ograli Hawks, a nasz środkowy wypadł lepiej niż Howard, który zaliczył co prawda 14 zbiórek, ale tylko 7 pkt (przy 14 pkt i 10 zbiórkach Polaka). Drugie spotkanie skończyło się nad ranem ze środy na czwartek polskiego czasu.
- Naprawdę szanuję tego gościa, choć oczywiście są na parkiecie jakieś przepychanki, szturchnięcia czy wzajemne pyskowanie. Jednak Dwight był moim mentorem w czasach Orlando, zajął się mną i nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobił. Dzięki niemu jestem lepszym koszykarzem - kwituje Gortat.