- Wcale nie zirytował mnie Etiopczyk Aman tym, że po raz kolejny zwyciężył. To nie działa w ten sposób, że już nie da się go pokonać. Nie przekreśla przeszłości. To samo dotyczy rekordzisty świata Kenijczyka Rudishy. Skoro Aman potrafi go raz na rok pokonać, to widać i z Rudishą da się wygrać. Jeśli zdrowie pozwoli, to na pewno będę się rozwijał i będzie pole do walki z najlepszymi. Niejedno licho we mnie drzemie - przyznaje Adam Kszczot.
Zobacz również: Halowe MŚ. Angelika Cichocka odebrała dodatkową nagrodę za srebro
Uruchomienia dodatkowych możliwości będzie szukał m.in. w górach Arizony (2100 m n.p.m.), dokąd jedzie za półtora miesiąca wraz z trenerem Zbigniewem Królem i grupą biegaczy (m.in. Marcinem Lewandowskim i Angeliką Cichocką). Tak wysoko jeszcze nie trenował. Liczba czerwonych krwinek, a tym samym wytrzymałość powinny wzrosnąć.
- Jednak na stałe nie chciałbym mieszkać na płaskowyżu jak Kenijczycy czy Etiopczycy. Tutaj mi dobrze. Jestem człowiekiem z dolin - mówi biegacz RKS Łódź. - Ale przed igrzyskami w Rio w 2016 r. odpalę jeszcze kilka bomb treningowych. Najważniejsze, aby jeszcze szybciej pokonywać ostatnie 200 metrów. Na razie zagrożony jest rekord Polski Pawła Czapiewskiego.
Obserwatorzy finałowego biegu w Sopocie mieli nieodparte wrażenie, że Kszczot uzgodnił taktykę biegu z Marcinem Lewandowskim (który minął metę jako trzeci, po czym został zdyskwalifikowany).
- To złudne wrażenie - zapewnia ze śmiechem biegacz z Łodzi. - W konkurencji indywidualnej trudno o wspólną taktykę. Na bieżni jesteśmy z Marcinem rywalami, a za metą przybijamy sobie piąteczkę. Bo jesteśmy dobrymi kolegami. Zaprosiłem go na swój ślub jesienią.