"Super Express": - Chyba zaskoczył pan sam siebie, że znalazł się za biurkiem?
Mateusz Kusznierewicz: - Kiedyś broniłem się rękami i nogami od roli działacza, a teraz proszę - śmieje się najbardziej utytułowany polski żeglarz. - Ale za biurkiem spotkać można mnie rzadko, gdy raz w tygodniu przyjeżdżam z Gdańska do siedziby PZŻ w Warszawie. Ciągle chodzę, z kimś się spotykam, dyskutuję. Biurko zresztą dzielę z prezesem. I jak cały niemal zarząd PZŻ pełnię tę funkcję społecznie.
- Prezesura to inicjatywa własna czy dał się pan namówić?
- Dwa miesiące temu prezesem został Tomasz Chamera, z którym przed wyborami rozmawialiśmy o tym, by wykorzystać moje doświadczenie. Doświadczenie żeglarza, a nie działacza, bo takiego nie mam. Ale to raczej korzyść. Doskonale wiem, czego potrzeba zawodnikom i trenerom. Stworzyłem sobie wizję, jak powinien wyglądać ten sport w Polsce. Wyłuskiwanie talentów, prowadzenie karier, stały rozwój trenerów i zawodników, wreszcie osiąganie wyników. Teraz konsultuję program i wprowadzam go w życie.
- Jak ma to dać efekt w igrzyskach 2020?
- Reprezentanci mają być tak przygotowani, by wywalczyć trzy medale olimpijskie dla polskiego żeglarstwa. A po drodze medale mistrzostw świata i Europy, które tez będą się liczyć.
- Czy taki sternik jachtów jak pan odnajduje przyjemność sterowania zawodnikami?
- O nie, sterowanie ludźmi to ostatnia rzecz, która by mi przyszła do głowy. Zbyt wiele osób w polskim sporcie prowadzonych jest za rękę. Są rozpieszczeni i jakby robią to dla innych. A chcemy, by robili to z własnej chęci.
- Jak pan godzi wszystkie swoje obowiązki?
- Nie zaniedbałem żadnych interesów. Po prostu krócej śpię. No i odczuwa to moja rodzina (westchnienie).