„Cieplarnia” nazywa się Klub Londyn i umieszczono w niej wszystkich medalistów poprzednich MŚ w Berlinie. W klubie jest mnóstwo pieniędzy, bo PZLA postanowiło „zaoszczędzić” na szkoleniu juniorów, czyli na przyszłości swojej dyscypliny.
Asy latają biznes-klasą, śpią w puchu i dysponują budżetem około 5,5 miliona złotych. Wszystko dla perspektywy zdobycia medali w Londynie. Ale okazało się, że „cieplarnia” marnie wychowuje mistrzów.
W Daegu kompletnie zawiedli Ziółkowski, Majewski, Małachowski, Rogowska, Pyrek – ci, na których liczono jako pewniaków. Resztki opinii uratował im cud-natury Paweł Wojciechowski. Gdyby nie fenomenalny talent młodego tyczkarza, klęska polskiej lekkiej atletyki na mistrzostwach świata byłaby totalna.
Trudno tu mówić o pechu, jakim było zajęcie aż pięciu czwartych miejsc, czasem „o włos” od medalu, bo - na przykład - gdyby nie katastrofa amerykańskiej sztafety, to nasi na czwartym miejscu też by nie dobiegli. Trudno wszystko zwalać na badania krwi, które zatrzymały nie jeden „system wspomagania”. Trzeba powiedzieć wprost – zawiódł system szkolenia.
Nie wiem, czy w ciągu roku dzielącego nas od londyńskich igrzysk da się go naprawić, ale spróbować trzeba. Bo widok naszych mistrzów lądujących w stylu disneyowskiego psa Pluto, to obrazek żałosny, który nikogo nie śmieszy.
Tomasz Bielecki: Mistrzowie w cieplarni nie rosną
Po lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Daegu rozległo się ciche „Polacy, nic się nie stało...” Ale to głupawy zaśpiew, bo właśnie stało się. Stało się oczywiste, że cieplarniany wychów mistrzów nie zdaje egzaminu.