"Super Express": - Z tymi tyczkami Bubki to żart?
Piotr Lisek: - Nie. Cała historia zaczęła się na lotnisku w Casablance, gdzie nie wiem czemu, nie załadowano do samolotu moich tyczek. Po przybyciu do Monako zgłosiłem organizatorom, że raczej nie wystartuję, bo nie mam sprzętu. Zmartwili się, ale zaproponowali, żebym poszukał tyczek w garażu ze sprzętem dla lekkoatletów. Osoba z obsługi pomogła mi szukać i wyciągać tyczki, ale początkowo wszystkie były za miękkie. W końcu zauważyłem tubę, na której był napis "S. Bubka", a w niej trzy tyczki o dużej twardości, z 1992 r. To musiały być tyczki Siergieja, bo wówczas nikt nie skakał na równie twardych.
- Udało się od razu zgiąć tyczkę?
- Zdmuchnąłem z nich kurz, przeczytałem parametry, które są na nich i wiedziałem, że odpowiadają moim. Wypadało też spytać właściciela, czy mogę ich użyć.
- Mieszka w Monako, więc miał pan blisko...
- Dlatego Witalij Pietrow, w przeszłości trener Siergieja, pojechał do niego, żeby spytać, czy mogę ich użyć. Siergiej się zgodził, a nawet zaoferował, że ma kilka innych w domu.
- Jak się skakało na tyczkach mistrza?
- Czułem się jak na swoich, o czym świadczy też uzyskany wynik. Wiem, że Bubka był na mityngu, ale nie miałem okazji go widzieć ani mu podziękować.
- Zwycięstwo w Monako dodało pewności siebie na dwa tygodnie przed mistrzostwami świata?
- Ma to znaczenie, ale z drugiej strony mam świadomość, że nie było Pawła Wojciechowskiego i Sama Kendricksa, którzy zamieszają w Londynie. Trzeba będzie tak ułożyć taktykę, żeby ich też opędzlować (śmiech).
- Odzyska pan zagubione tyczki?
- Wierzę, że dotrą do mnie w najbliższych godzinach albo dniach. Bez względu na to, zamówiłem już nowy komplet u producenta w USA, bo chcę mieć spokojną głowę przed najważniejszą imprezą. Mam zapewnienie, że dostanę sprzęt przed wyjazdem do Londynu.