„Super Express”: – Przez 20 lat nie mówił pan o tej tragedii. Dlaczego?
Krzysztof Świostek: – Nawet gdybym chciał jakoś wymazać z głowy to, co się stało, nie ma takiej możliwości. To tak jakby zapomnieć o śmierci rodziców. Czasu się nie cofnie, ale pomyślałem, że Władkowi i Tadkowi należy się godne czczenie ich zasług. A z przykrością zauważam coraz częściej, że nie wszyscy już nawet kojarzą te nazwiska. Myślałem, że wytrzymam z 25 lat, nie wracając do tego. Dlaczego więc teraz? Ku pamięci wielkich postaci. Nie możemy o nich zapomnieć.
– Pamięta pan każdą chwilę z 17 sierpnia 1998?
– Każdą. Łącznie z pierwszą, kuriozalną myślą, jaka przyszła mi do głowy sekundy po zderzeniu: „Super! Trzeba będzie naprawić auto u blacharza, to jeszcze parę dni nad morzem posiedzimy”. Parę godzin wcześniej jedliśmy sobie rybkę w Międzyzdrojach. Mam zresztą zdjęcia, ostatnie, jakie zrobiono Komarowi i Ślusarskiemu przed śmiercią.
Poniżej osttanie zdjęcie zrobione Komarowi i Ślusakrskiemu przed śmiercią:
Co się stało
17 sierpnia 1998 roku na drodze krajowej numer 3 między Goleniowem a Międzyzdrojami o 17.50 z przeciwnych kierunków nadjeżdżały dwa auta. Fordem scorpio, jadącym z Międzyzdrojów do Warszawy, kierował Tadeusz Ślusarski, na fotelu pasażera siedział Krzysztof Świostek, a z tyłu spał Władysław Komar. Drugi samochód, marki renault, prowadził lekkoatleta, czterystumetrowiec Jarosław Marzec (+35 l.), który jechał do Dziwnowa z żoną. Renault z nieustalonych przyczyn zjechało na przeciwną stronę drogi, doszło do kolizji, w wyniku której śmierć ponieśli na miejscu Komar i Ślusarski, a później w szpitalu Marzec. Mistrzów olimpijskich pochowano we wspólnej mogile na wojskowych Powązkach.
Wypadek nie wydawał się panu groźny?
– Nie. Nie wiedziałem, że im się coś stało. Władek drzemał z tyłu, Tadek prowadził, a ja chwilę przed zderzeniem przeglądałem mapę. Ustalaliśmy, czy mamy jechać do Warszawy na Bydgoszcz, czy przez Poznań. Wtem słyszę głos Ślusarskiego: „O k..., ty, zobacz co on robi!”. Moment. Bum. Sekunda. Uderzenie auta zjeżdżającego na nasz pas. Tadeusz miał refleks, próbował odbijać kierownicą, ale i tak wyniosło nas, okręciło samochodem i wypadliśmy z drogi. I po wszystkim. Obróciliśmy się, nie było koziołkowania, w nic potem nie uderzyliśmy, wydawało mi się jakby to była jedynie stłuczka, jakieś zahaczenie aut, mimo dużej prędkości. Policja stwierdziła, że oba samochody jechały po 120 na godzinę.
– Kiedy dotarło do pana, że stało się coś strasznego?
– Szybko, bo najpierw okazało się, że od spodu samochód zaczyna się palić, a ja zacząłem mieć problemy z oddychaniem, tak mnie przygniotły pasy. Nie mogłem ich odpiąć, wyrwałem je jakoś, nie dało się otworzyć drzwi, wybiłem szybę. Auto zaczęło płonąć, więc wyciągałem chłopaków, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, jak zniszczony jest bok karoserii od strony kierowcy. Siedziałem na trawie, oni leżeli obok. Nie wiedziałem, że nie żyją. Nie było żadnych obrażeń zewnętrznych. Samochody zaczęły się zatrzymywać, ktoś podbiegł, mówiąc, że jest lekarzem. Stwierdził zgon.
– Pamięta pan swoją reakcję?
– Kiedy usłyszałem, że nie żyją, poczułem jakieś kompletne zobojętnienie. Że już po wszystkim, że to koniec, że nic się nie poradzi. I ja mogłem tam leżeć. Nigdy nie zapinałem się pasami. A tym razem nagle się zapiąłem. Wyleciałbym przez szybę jak nic. Potem okazało się, że miałem uszkodzone żebra. To były jedyne moje obrażenia. Wcześniej działałem w amoku, wyciągnąłem przecież za pasek zakleszczonego między siedzeniami Komara ważącego 140 kilo, gdy już zaczynały się palić przednie fotele. Skąd miałem tyle siły? Nie wiem, to był stan szoku.
Władysław Komar (1940–1998)
Mistrz olimpijski igrzysk w Monachium (1972; wynik 21,18 m w 1. próbie) w pchnięciu kulą. Zaczynał od boksu, próbował sił w dziesięcioboju i rugby. Trzy razy startował w igrzyskach. Człowiek-orkiestra, showman, estradowiec, kabareciarz i aktor ze sporym dorobkiem filmowym, w tym rolą u Romana Polańskiego („Piraci”). Młodszemu pokoleniu kinomanów znany przede wszystkim jako Uszat, współwięzień głównego bohatera z popularnej komedii „Kiler”.
Tadeusz Ślusarski (1950–1998)
Trzykrotny olimpijczyk. Mistrz (1976, Montreal; wynikiem 5,50 m) i wicemistrz (1980, Moskwa; wynikiem 5,65 m) olimpijski w skoku o tyczce. Dwukrotny halowy mistrz Europy, halowy rekordzista świata, rekordzista olimpijski. Po zakończeniu kariery trener i nauczyciel.
– Byliście z Władkiem wielkimi kumplami.
– Mieszkaliśmy na jednym osiedlu, nie było dnia, żebyśmy się nie widzieli. Wychodziłem na spacer z córką w wózku, a Władek, jak to on, zapraszał do siebie. „Kup parę piw, wózek wystawimy na balkon, dziecko się dotleni, będzie jak po spacerze”. Genialny człowiek. Dla złych ludzi był podwójnie zły, dla dobrych podwójnie dobry. Wszędzie go było pełno. Przeciwieństwo Ślusarskiego. Bo Tadek nie dbał o popularność. Skromny, trochę schowany. Ludzie go nie rozpoznawali. Kiedyś siedział w mojej knajpie, w której na ścianach były autografy sportowców, w tym jego. Jakiś gość zauważył podpis: „To i Ślusarski tu przychodzi?”. Tadek na to: „Prawie codziennie”. Obaj zasługują na ludzką pamięć, dobrze, że Boguś Mamiński regularnie organizuje poświęconą im imprezę. Właśnie się na nią wybieram. Jak co roku.