W pierwszym odcinku mojego bloga o bieganiu nie będzie żadnych rad (pojawią się w kolejnych), bo najpierw chciałbym opowiedzieć, dlaczego zdecydowałem się zacząć uprawiać sport.
I kiedy szukam przyczyn, od razu do głowy przychodzi mi ciekawy podział. Otóż moim zdaniem w dużym mieście na ulicach można zobaczyć trzy grupy:
1. biegających (ew. uprawiających inny sport, np. jazda na rowerze, rolki)
2. mających sport za coś zupełnie niepotrzebnego (zabiegani biznesmeni, miłośnicy fast-foodów),
3. patrzących z podziwem na biegaczy, takich, którzy myślą sobie „Ja też zacznę biegać, jutro!”. Ale jutro znowu kończy się tylko na myśleniu.
Muszę się przyznać, że posmakowałem każdej z tej grupy. Kilka lat temu sport uwielbiałem tylko oglądać, trochę później powtarzałem sobie, że trzeba wreszcie wziąć się za siebie. Wiecie kiedy przyszła chwila, kiedy rzeczywiście to zrobiłem? To proste – kiedy wskazówka wagi pokazała wynik rekordowy. A nie o takich rekordach marzyłem.
Nie myślałem o maratonach, biegach ulicznych, sporcie na wysokich obrotach. Chciałem schudnąć. Podobnie jak większość z tych biegaczy, których mijam podczas treningów. Jeśli więc uważacie, że ważycie za dużo, nie możecie wbić się w najlepsze spodnie, a spod koszuli ciało wylewa się jak żel z włosów Cristiano Ronaldo – ten blog będzie dla was.
Nie zamierzam być trenerem, bo sam nigdy żadnego nie miałem. Stawiam, że 90 procent z was również nigdy go nie zatrudni. Nie będę się też wymądrzał, bo sam wszystkiego uczyłem się na błędach. I ciągle to robię. Ale opowiem, jak biegać, będąc kompletnym amatorem. Takim, jak ja. Człowiekiem, który rok temu nie przebiegłby bez zadyszki kilometra, a teraz szykuje się do półmaratonu. A ta irytująca wskazówka wagi już nie jest taka najgorsza. Pokazuje o ponad 20 kg mniej.