"Super Express": - Czuje się pan opuszczony, zdradzony?
Leszek Blanik: - Absolutnie nie. Nie nakłaniałem trenera do zmiany decyzji, był już chyba wypalony pracą i trudnościami w Polsce. Zrobił to, co uważał za słuszne. Był u nas 13 lat, wyjechał już z polskim obywatelstwem. Rozwinął ośrodek olimpijski w Gdańsku, dzięki niemu odrodziła się u nas gimnastyka. Bo przecież polska gimnastyka to już nie tylko ja.
- Trenuje więc pan sam?
- Tak, ale już w ostatnich latach moja współpraca z trenerem odbywała się na trochę innych zasadach, ja miałem więcej do powiedzenia, trener stał się jakby sekundantem.
- Gdyby trener wyjechał z Polski cztery lata temu, nie byłoby olimpijskiego złota?
- Wtedy byłem już ukształtowanym zawodnikiem. Myślę, że nawet bez trenera Lewita byłyby duże szanse na drugie olimpijskie podium (pierwsze w Sydney 2000 - przyp. red.).
- Chce się panu jeszcze trenować?
- Pomału nabieram na to coraz większej ochoty. Ruszać się zacząłem w końcu stycznia, od niedawna wykonuję już treningowe skoki, takie najprostsze.
- Aby wziąć do nich pełny rozbieg w hali gdańskiej AWF, wciąż musi pan prosić studentów, aby się usunęli z korytarza przed salą
- Teraz trwa sesja egzaminacyjna, więc studentów jest mniej i z rozbiegiem nie ma kłopotu (śmiech).
- Podtrzymuje pan deklarację, że to ostatni rok pana kariery?
- Na razie buduję formę na ten rok, wystartuję w zawodach Pucharu Świata. Nie wiem, czy podejmę olimpijskie wyzwanie Londyn 2012, ale jeśli już, to z pełną determinacją, bo nie lubię rys w życiorysie. Nie zamykam sobie furtki.