Przemysław Miarczyński: - Ogólnie stres i presja były spore, bo przed igrzyskami media umieszczały mnie i Zośkę Klepacką w gronie przyszłych medalistów i choć staraliśmy się tym nie przejmować, to nie było to proste. Gdyby ta stawka była mniejsza i żeglowałbym na większym luzie, to pewnie uniknąłbym niektórych błędów. To jest tak, że planujesz, że pożeglujesz daną trasą, ale potem widzisz nagle, że twoi główni rywale robią co innego i w tym stresie zaczynasz się zastanawiać: kurczę, czy rzeczywiście jestem mądrzejszy od nich, czy robię jakiś głupi błąd. Raz zamiast robić swoje, popłynąłem za nimi, a ci co pożeglowali tak jak chciałem, odjechali nam na maksa
"gwizdek24.pl": - Przed ostatnim wyścigiem był pan czwarty i wiadomo było, że żeby dogonić Niemca Wilhelma, nie wystarczy przypłynąć przed nim. Rozmawiał pan z zawodnikami, którzy przyżeglowali na metę między wami, dzięki czemu odrobił pan niezbędne punkty?
- Oczywiście, że tak. W stawce zawodników każdy z kimś się bardziej kumpluje a z kimś mniej. Mi kibicował Brazylijczyk, który był miejsce za mną, ale za Niemca kciuki trzymali Grek i Szwajcar, którzy też nas rozdzielili. Dlatego myślę, że każdy starał się płynąć swoje i żadnego podkładania się nie było. Choć jestem im oczywiście wdzięczny, że się nagle nie wywrócili ani nie popłynęli gdzieś w bok.
- To były pana czwarte igrzyska, ale na poprzednich miał pan pecha. W Atenach na przykład rozłożył pana półpasiec...
- Tak, ale nie miałem żadnych myśli, że prześladuje mnie jakieś fatum. Najbardziej się śmiałem, jak usłyszałem, że przełamałem klątwę "Tańca z gwiazdami". Nie wiem co ma wspólnego udział w tym programie w 2010 roku z walką o medale dwa lata później. To było tak samo głupie, jak ta historia z klątwą chorążego. Ludzie powtarzają te idiotyzmy, a potem być może to gdzieś siedzi w głowie sportowca. O żadnym pechu nie myślałem. Chciałem po prostu pożeglować jak najlepiej dla siebie, dla Polski i dla kibiców.
- Z czego wynika to, że polscy deskarze są tak mocni?
- Chyba z tego, że my, Polacy jesteśmy strasznie zdeterminowani. Jak na przykład wyjeżdżamy na dwa tygodnie potrenować w Brazylii czy Hiszpanii, to ten czas staramy się jak najlepiej wykorzystać. Inaczej niż ci wszyscy południowcy, po których widać, że mają to na co dzień i są rozleniwieni. Jak nie wieje, albo za mocno wieje, to im się nie chce. Gdy my ciężko trenujemy, to oni sobie wolą wypić kawę i poczekać aż się pogoda poprawi. I tak potem się okazuje, że my pływamy więcej i intensywniej.
- Na kolejnych igrzyskach prawdopodobnie windsurfing zastąpi kitesurfing (deska z latawcem wykorzystywanym jako żagiel, red.). To jakaś zupełnie inna bajka?
- Nie. Mamy taki żart: Czym się różni profesjonalny kitesurfer od amatora? Tym, że przeszedł tygodniowy kurs. Łatwo się tego nauczyć, a doświadczenie z windsurfingu to na pewno duży kapitał.
- Jakie cechy powinien mieć dobry windsurfer?
- Takie jak każdy sportowiec - musi być pracowity, wytrwały, musi kochać to co robi. Umiejętność czytania wiatru jest oczywiście niezwykle ważna, ale to się nabywa latami wraz z doświadczeniem. Ja zacząłem dość szybko i pływam ponad 20 lat. Dlatego mogę powiedzieć, że ten medal jest owocem też tych poprzednich nieudanych startów na igrzyskach. Dużo się wtedy nauczyłem. Talent też jest ważny. Ja na przykład mam tak, że po ciężkich regatach tętno mam tak niskie, jakbym siedział na kanapie, tylko, że bez czipsów i coli.
- A ile kalorii się spala w czasie regat?
- W trakcie dwóch wyścigów czyli trzech godzin na wodzie od 2000 do 2500 kalorii.
- To się trzeba dobrze najeść. Jakaś specjalna dieta?
- Dużo węglowodanów, makaron, ryż i ogólnie zdrowo. Fast-foody nie wchodzą w grę.
- Między igrzyskami w Pekinie a tymi w Londynie został pan ojcem dwójki dzieci. Nie wywróciło to pana sportowego życia do góry nogami?
- Na pewno jest większa motywacja, człowiek się bardziej spręża, bo wie, że musi na te dzieciaki zarobić. Choć jeśli chodzi o organizację czasu, to jest trudniej. Trzeba kombinować, sypiać na przykład w innym pokoju, bo przed ciężkim treningiem musisz się wyspać. Mam rocznego syna i trzyletnią córkę i takie małe dzieci budzą się w nocy i dają popalić.