Pierwszy był Wojciech Fortuna. 42 lata temu, w dalekim Sapporo Polak już w inaugurującym skoku zadziwił świat sportu. Skoczył 111 metrów, osiągnął rekordową wówczas liczbę punktów, spowodował potężne zamieszanie i jedyne pytanie, jakie zadawali sobie sędziowie oraz dziennikarze brzmiało: 'jak mocno tam musi wiać'. Niemcy, a także Czesi domagali się unieważnienia konkursu i powtórzenia w innym terminie: - skoro Fortuna tyle skoczył, to życie - skaczącego po Polaku - Jiriego Raski może być zagrożone - twierdzili. Ostatecznie reprezentant Czechosłowacji przeżył, skończył konkurs na 10 pozycji, a Polak w drugiej serii ledwo obronił pozycję lidera. 25 metrów krótszy skok dał mu złoty medal z przewagą nad Szwajcarem Walterem Steinerem wynoszącą... 0,1 pkt. Jak mieć szczęście, to od początku, do końca.
Fortuna miał szczęście, Małysz natomiast... pecha. Zarówno w Salt Lake City jak i Vancouver wydawał się naturalnym faworytem, ale w obu przypadkach na przeszkodzie stanął Simon Ammann. Szwajcar w odstępie 8 lat zdobył cztery złote medale, nie pozwalając Polakowi ukoronować swojej kariery najcenniejszym sukcesem - olimpijskim złotem. Skończyło się na trzech srebrach, jednym brązie i całej kolekcji triumfów w narciarskich mistrzostwach świata.