Oleksandr Szeweluchin

i

Autor: Cyfrasport Oleksandr Szeweluchin

Agresja Rosji trwa już dwa lata

Wstrząsające refleksje z kraju ogarniętego wojną. Te słowa wyciskają łzy... [ROZMOWA SE]

2024-02-24 7:00

Z Ołeksandrem Szeweluchinem rozmawialiśmy wieczorem 23 lutego 2022 – kilka godzin przed pełnoskalową agresją Rosji na Ukrainę. Były piłkarz Górnika Zabrze, dziś członek sztabu szkoleniowego Lechii, w drugą rocznicę napaści na jego kraj podzielił się z „Super Expressem” swoim spojrzeniem na minione – tragiczne dla jego rodaków - dwa lata...

„Super Express”: - Dokładnie dwa lata temu Rosja rozpętała pełnoskalową wojnę z Ukrainą, wkraczając czołgami, samolotami i rakietami na jej teren. Pierwsza refleksja w pańskiej głowie, kiedy myśli pan o tych 24 miesiącach?

Ołeksandr Szeweluchin:- Wojna trwa dwa lata, a mnie się wydaje, jakby tych lat minęło dużo więcej… Każdy dzień zaczynam od przeglądnięcia na telefonie wiadomości z ojczyzny, i każdy tym samym kończę. Ogromne napięcie, stres, zmęczenie…Jestem w Polsce, a cóż mają powiedzieć ludzie tam, na Ukrainie? Spoglądam czasem na programy w ukraińskiej telewizji, widzę na ekranie twarze znajome, ale jakże inne: niektórzy ludzie tak się zestarzali, że żal i strach patrzeć. To skutek życie w ciągłej niepewności. Są okresy oddechu od rosyjskiego ostrzału, a potem znów przychodzi grad rakiet, pocisków… Moi rodacy próbują żyć normalnie, ale o wojnie nie da się zapomnieć.

- Bliscy: rodzice, brat, rodzina pańskiej żony– wciąż mieszkają w Kijowie?

- Tak. Zaraz po wybuchu wojny teściowa wsiadła do samochodu razem z moją żoną i dziećmi – bo przebywali oni wtedy w odwiedzinach w Kijowie – i przyjechała z nimi do Polski. Mieszkała z nami do lata, przez cztery miesiące, ale postanowiła wrócić.

- Trudno porzucić dom, nawet jeśli nie zna się dnia ani godziny…

- Tak. Powiedziałem, że do wojny nie można się przyzwyczaić. Ale z drugiej strony w którejś z telefonicznych rozmów moja mama powiedziała mi: „Nie będę przy każdym alarmie lotniczym biegać do schronu czy do piwnicy”. I tak mówi większość starszych ludzi. Początkowo rzeczywiście kryli się przy każdym alercie. Ale teraz – również dzięki naszym siłom zbrojnym, dzięki obronie przeciwlotniczej – jeżeli cokolwiek spada na Kijów, to są to głównie szczątki strąconych rakiet czy dronów. Co nie zmienia faktu, że mnie osobiście dźwięk syren zawsze podrywał z miejsca.

- Był pan w Kijowie po wybuchu wojny?!

- Trzy razy. Po raz ostatni – minionego lata. Kiedy spotykałem się ze znajomymi – na kawie, na stadionie – moja reakcja była nerwowa: „Trzeba uciekać”. A oni… śmiali się ze mnie. „Olek, jeżeli bomba spaść ma tutaj i mamy zginąć, to widocznie tak ma być. Ale szansa na to jest jedna na milion”.

- Próbują żyć normalnie – jak pan powiedział.

- Owszem. Ale nie jest to łatwe. Ja przeżyłem podczas tych pobytów w Kijowie nie tylko alarmy lotnicze, ale wyłączenia prądu – na kilka godzin, na całą noc.

- Te wyłączenia to oczywiście wynik celowego niszczenia przez Rosjan infrastruktury energetycznej?

- Tak. To wymusza oszczędności. Na szczęście ta zima była łagodna, wyłączeń było najmniej od chwili wybuchu wojny.

- Jak nie ma prądu, to pewnie nie ma i ogrzewania?

- Oczywiście. Kogo było stać, kupował generatory. Inni kombinowali: nawet w pokoju w bloku potrafili postawić piecyk na drewno, rury wyprowadzali przez okna… Efekt był taki, że w wielu miejscach wybuchały pożary. I ostatecznie zakazano takich działań.

- Dobrze pamiętam z naszej rozmowy w przeddzień wybuchu wojny, że pański brat był w służbach mundurowych?

- Przed rosyjską agresją był rezerwistą, członkiem obrony terytorialnej. Kiedy Rosjanie ruszyli, przez trzy miesiące z bronią w ręku bronił Kijów od północy, w rejonie dzielnicy Obołoń. To ta część miasta, do której parę rosyjskich czołgów wjechało. Na szczęście udało się ten atak odeprzeć. Dziś Dmitrij – na razie rezerwista – czeka na ponowne powołanie do czynnej służby w wojsku.

Ukraina. Zniszczenia wojenne i ofiary wśród ludności cywilnej na Ukrainie

i

Autor: AP Zniszczenia wojenne i ofiary wśród ludności cywilnej na Ukrainie

Wstrząsające refleksje z kraju ogarniętego wojną. Te słowa wyciskają łzy…

- Kijów jest daleko od linii frontu. A ma pan również znajomych w tej części Ukrainy, która jest blisko terenu działań wojennych?

- Mam trenera, który prowadził mnie w Krywbasie Krzywy Róg. Oleksandr Kosewycz mieszkał w Doniecku, ale po wkroczeniu Rosjan musiał opuścić dom. Przeprowadził się do Kramatorska, trenował tamtejszy klub, teraz działa w wojewódzkim związku piłkarskim. Opowiadał mi trochę o życiu w tamtych rejonach kraju. Że wieczorami starają się pamiętać o zaciemnieniu, że częściej patrzą w niebo, czy coś nie nadlatuje. „Szanujemy każdą kromkę chleba, i każdy dzień, który nam podarowano…” - powiedział mi.

- A jeszcze bardziej na wschód? Na terenach zajętych przez Rosjan? Wie pan, jak wygląda życie tych Ukraińców, którzy mieszkają pod okupacją?

- Mam znajomych w Mariupolu. Z kolei w Polsce mieszkają przyjaciele, których rodzice zostali w Skadowsku, nad Morzem Czarnym. Nie wyjeżdżali, bo nie chcieli opuszczać swoich domów, działek, gospodarstw. Zmuszono ich do przyjęcia paszportów rosyjskich. Żyją z dnia na dzień, marząc po cichu o tym, że jeszcze kiedyś ukraińskie siły zbrojne odbiją te tereny…

- Zwłaszcza na tych wschodnich rubieżach Ukrainy, dziś pod okupacją, sentymenty prorosyjskie wśród ludzi tam mieszkających były i są silne. Potrafi pan to wytłumaczyć?

- „Zahaczyłem” jeszcze o Związek Radziecki przez dziewięć lat mojego życia. Pamiętam ruble, pamiętam pionierów, choć sam nigdy do nich nie należałem. I pamiętam propagandę historyczną, wbijaną ludziom go głowy: nieustająco puszczane w telewizji filmy i programy o wielkiej wojnie ojczyźnianej, o wspaniałym w niej zwycięstwie, o Rosji – „matce” wszystkich narodów ZSRR. Do tego dochodziła jeszcze wszechobecność języka rosyjskiego, którego – mieszkając na terenie byłych republik sowieckich – nie trzeba się było nawet uczyć: sam ci wchodził do głowy, słyszany na każdym rogu i na każdym kanale telewizyjnym. W takiej rzeczywistości żyli nasi rodzice. Ojciec musiał wstąpić do partii komunistycznej, bo bez tego nie było szans na pracę, na awans. Na każdym rogu stał pomnik Lenina, w każdym mieście była ulica jego imienia, i był „Prospekt Pobiedy” (|Aleja Zwycięstwa” – dop. aut.). Więc proszę mi wierzyć: niełatwo było się przeciętnemu mieszkańcowi kraju oprzeć tej indoktrynacji. Choć ja nigdy nie patrzyłem w stronę Rosji: urodziłem się w Ukrainie, dzięki rodzicom nie przesiąkłem całkiem tą propagandą, na dodatek już w wieku 12-13 lat, gdy ZSRR już nie było, zacząłem wyjeżdżać ze swoimi drużynami na turnieje do Włoch, do Francji i zobaczyłem, co to Zachód. A przeprowadzka do Polski w 2012 roku, zamieszkanie wśród was – to wszystko pokazało mi, czym się różni zachodnia mentalność od tej wschodniej, poradzieckiej: mam na myśli przede wszystkim wzajemny szacunek ludzi dla siebie, niezależnie od tego, czy ktoś jest bogatszy, czy biedniejszy.

- Ta propaganda rosyjska, która wyrosła na swej radzieckiej poprzedniczce, wciąż jest skuteczna. Obecna wojna też to pokazuje.

- Owszem. Wrócę do sprawy tego języka rosyjskiego. W Ukrainie podchodziło się do tego tematu demokratycznie. A Rosja wykorzystała fakt, że połowa ludności – nawet we Lwowie, proszę sprawdzić – mówi po rosyjsku i rozpoczęła swą inwazję na mój kraj pod pretekstem „obrony i wyzwalania ludności rosyjskojęzycznej”. To bajka, którą sobie wymyślił Putin. Ale jego naród to łyka, takie tezy wsiąkają w niego jak w serwetkę. Tylko bardzo niewielka część rosyjskiego społeczeństwa ma świadomość, że to bzdury. Ale głośno tego nie powie, bo za to grozi 20 lat więzienia.

Ukraina. Wojenne zniszczenia

i

Autor: AP Ukraina. Wojenne zniszczenia

- Agresja z 2022 roku przyniosła wydarzenia porażające: ludobójstwo dokonane przez Rosjan w Buczy, Irpieniu. Jak pan przeżywał wieści o tych tragediach?

- Do dziś mam przed oczami pierwsze obrazki przekazane z Buczy. Spalone czołgi na drodze, dymiące zgliszcza domów, mnóstwo ciał porzuconych na ulicy… Mój ojciec pochodzi z Irpienia, jeździłem do tego miasta do babci, do ciotek – sióstr taty, które do dziś tam mieszkają. Mieszkają tam też moje kuzynki, kuzyn. Kilka dni temu dostałem nawet zdjęcie wysłane mi przez mamę. Rodzice odwiedzili jedną z ciotek, która obchodziła 65. urodziny. Mieszka w drewnianym, szkieletowym domu, odbudowanym za pieniądze przekazane przez amerykańskiego miliardera w ramach pomocy dla Ukrainy. Ten dom, w którym mieszkała wcześniej, został w pierwszych dniach wojny trafiony rakietą rosyjską. To był stary budynek. Przetrwał II wojnę światową, stał przez następnych 80 lat, a teraz, w XXI wieku, zniszczyli go Rosjanie... Nikt na szczęście nie zginął, ale wszystko spłonęło. Ciocia i wujek ocalili tylko dokumenty i 10 tysięcy hrywien; nie zdążyli zabrać niczego więcej. Przez kilka dni mieszkali u córki w piwnicy. A do tej córki też pewnego dnia wpadli rosyjscy okupanci, rosyjscy żołnierze. Wyłamali drzwi, szukali jedzenia, biżuterii… Na szczęście fizycznie nie zrobili krzywdy mojej kuzynce.

- Europa, XXI wiek… Szokujące sceny.

- I szokująca scenografia. Wie pan, na tej ulicy, w tej części miasta, nie ma dziś ani jednego drzewa! Wszystkie spłonęły podczas ostrzału.

- W świat idą obrazki zniszczonego doszczętnie Bachmutu, Awdijiwki. Takich miejsc jest pewnie dużo więcej?

- Tak. Pytanie: co trzeba mieć w głowie, żeby stosować takie działania wobec cywilnej ludności? Przecież Rosja wciąż ostrzeliwuje, bombarduje miasta, obiekty cywilne. I bezczelnie okłamuje swoich własnych obywateli. Byłem na początku lutego z Lechią na zgrupowaniu w Turcji, gdzie wciąż dostępnych jest pięć-sześć rosyjskich kanałów telewizyjnych. Przekazywano w nich propagandowe informacje: „Ostrzelano cele wojskowe sił zbrojnych Ukrainy”. A ja w tym samym czasie otwieram „Telegram” i widzę miasto Dnipro, a w nim blok mieszkalny i spalonych siedem-osiem mieszkań… Tego w rosyjskiej telewizji nie zobaczysz; a Rosjanie wciąż łykają te propagandowe kłamstwa.

Rosjanie na igrzyskach to zdrada i policzek dla całego cywilizowanego świata

- Jest pan sportowcem. Wyobraża pan sobie, że musiałby pan na igrzyskach w Paryżu podać rękę rywalowi z Rosji czy Białorusi? Bo działacze MKOl, jak wiadomo, taką sytuację sobie wyobrażają…

- Nie wiem, jak w ogóle można było wpaść na pomysł startu ludzi z tych krajów do igrzysk. Nie przyjmuję argumentu, że trzeba oddzielić sport od polityki. Dopuszczenie Rosjan i Białorusinów do igrzysk to zdrada; to policzek dla całego cywilizowanego świata. To w żaden sposób nie zmieni ich spojrzenia na tę wojnę, nie wywoła u nich refleksji. Wiem, bo miałem tego przykład w ostatnich dniach.

- To znaczy?

- Podczas zgrupowania spotkaliśmy się w tureckich hotelach i na boiskach z rosyjskimi piłkarzami, trenerami. Było parę momentów, w których się „gotowałem”. Parę razy – mówiąc delikatnie - „dotknąłem słowem” Rosjan; na tyle, na ile mogłem, by nie zrobić z tego jakiegoś medialnego skandalu. Pytałem: „Jak możecie nie reagować na te zbrodnie? Na to, co robi wasz prezydent?”.

- Jakie były odpowiedzi?

- Nie było wcale. Wpadłem w Turcji na Andrieja Tichonowa, byłego piłkarza Spartaka Moskwa i znanego szkoleniowca, dziś pracującego w Jeniseju Krasnojarsk. Zawsze szanowałem jego boiskowe i trenerskie dokonania, i powiedziałem mu to wprost. A potem zadałem mu te dwa pytania przytoczone wyżej. Kiedy je usłyszał, natychmiast cofnął się o metr i zapytał: „Czemu zadajesz mi takie pytanie?”. Nie było „Przepraszamy, współczujemy”. Żadnego ludzkiego gestu, tylko twarde: „Ani słowa o polityce!”. Przekonałem się wtedy, że nawet tacy ludzie, którzy mogliby mieć wpływ na swe otoczenie, mogliby mieć posłuch, są przestraszeni nie tyle władzą w ich kraju, co raczej tym, co ich samych może spotkać z jej strony. Co mogą stracić, jeśli powiedzą lub zrobią coś nieodpowiedniego.

- To będzie trudne pytanie na koniec: gdzie dziś obywatel Ukrainy szuka nadziei na to, że wojna zakończy się po waszej myśli?

- Nadzieja umiera ostatnia… Będziemy walczyć do samego końca, choć każdy kolejny dzień tej wojny sprzyja Rosji, nie nam. Rosja – dzięki swym surowcom – jest bogatym krajem; Rosja przestawia swą gospodarkę na tryb wojenny; Rosja zwiększa zatrudnienie w sektorze produkcji wojskowej… U nas nastąpiła ostatnio zmiana na czele sił zbrojnych, ale to może nie zastąpić braków w sprzęcie wojskowym, w amunicji. Może jednak dzięki generałowi Syrskiemu uda się ta ofensywa, która nie udała się minionego lata? Ale sami widzicie, jak jest...

- A jak jest?

- Mam kontakt z chłopakiem, z którym chodziłem do szkoły podstawowej w mojej miejscowości pod Kijowem, a który dziś jest na pierwszej linii frontu rosyjsko-ukraińskiego. On mówi mi krótko: „Olek, sytuacja jest ciężka…”. Więcej powiedzieć nie może. Czekają – tam, na froncie – na nowe siły ludzkie, na nowy sprzęt.

- Ukraina się nie podda?

- Nie. Rosja być może zetrze z mapy – i z ziemi – jeszcze kilka kolejnych miast i miasteczek, ale Ukraina się nie podda! Szanujemy życie swych żołnierzy, a Rosjanie dużo mają swojego ludzkiego mięsa; na dodatek werbują jeszcze obcokrajowców – z Syrii, z Afryki. Więc może będziemy musieli się jeszcze cofnąć, ustąpić o krok w tył. Ale się nie poddamy; zawsze jest przecież jeszcze wojna partyzancka… Dziś trzeba nam więcej broni, amunicji. Ja wiem, że w mojej ojczyźnie wciąż jest korupcja. Mam alergię na to słowo; trzęsie mnie, gdy o niej słyszę. Jestem za tym, by Zachód i USA jak najdokładniej kontrolował to, co się dzieje z przekazywaną nam pomocą. Ale my nie jesteśmy narodem Trzeciego Świata. Miliony Ukraińców pracują w Polsce, w Niemczech, w innych zachodnich krajach. Zakładają firmy, są solidnymi pracownikami, płacą podatki, uczą się miejscowych języków. Mój apel do świata jest więc prosty i jasny: „Nie zostawiajcie Ukrainy samej!”. Musimy być razem!

Ukraina. Wojenne zniszczenia

i

Autor: AP Ukraina. Wojenne zniszczenia
Sonda
Czy Ukraina ma szanse wygrać wojnę z Rosją?
Najnowsze