Miał 18 lat gdy leciał na igrzyska do Rzymu. Nie był faworytem. Przy najlepszych nie przypominał boksera. Patyczakowata sylwetka i dziwny styl walki. Dopiero na ringu okazało się, że Cassius Clay - bo tak się wówczas nazywał Ali - to przyszła gwiazda światowego boksu. Zbigniew Pietrzykowski, finałowy rywal, wspominał, że Amerykanina po prostu nie dało się trafić. Ani przed nim obronić. "Fruwał jak motyl" - pisały o nim później gazety.
Urodził się 17 stycznia 1942 roku w Louisville. Ojciec - malarz billboardów. Mały Cassius miał dwa wyjścia. Kariera przestępcy lub boks. Wybrał to drugie. Trafił w dziesiątkę, bo po sześciu latach ringowych treningów reprezentował USA na igrzyskach, by chwilę potem przejść na zawodostwo. Już wówczas dał się poznać jako prawdziwy tytan treningów. Miał zrobić dziesięć powtórzeń? Wolał jedenaście. 10 kilometrów? Można piętnaście? - Nienawidziłem każdej minuty treningu, ale powtarzałem sobie: nie poddawaj się, przecierp teraz i żyj resztę życia jako mistrz - tłumaczył po latach. Duża w tym też zasługa trenera. Angelo Dundee był jak Cas D'Amato dla Mike'a Tysona. Dotarł do głowy przyszłego mistrza, zaprzyjaźnił się z nim i nauczył walczyć tak, by maksymalnie uwypuklić atuty.
Sonny Liston
W 1964 roku Clay dostał to, na co czekał. Walkę o mistrzostwo. Miał ledwie 22 lata. Rywal wydawał się poza zasięgiem. Liston to była maszyna. Pogromca Floyda Pattersona. Ringowe zwierzę. Facet mierzył ledwie 184 centymetry wzrostu, a zasięgiem ramion sięgał 213 centymetrów! Piętnaście więcej od Claya, chociaż 22-latek był zdecydowanie wyższy. Mimo to wygrał ten młodszy, a przede wszystkim - ten szybszy. - Jestem najlepszy - krzyczał młodzieniaszek po znokautowaniu przeciwnika. Zdjęcia naprężonego championa szybko stały się symbolem. Podobnie jak kolejne, zrobione rok później. Na których nie widać już nic. Liston w jednym ujęciu stał, na drugim frunął na deski. "Cios widmo" - pisały gazety. Co bardziej podejrzliwi fani doszukiwali się we wszystkim spisku, ale Liston do końca życia powtarzał, że był to najszybszy cios, jaki kiedykolwiek otrzymał.
Wietnam
Kariera mistrza nabrała rozpędu. Stał się ulubieńcem. W tym samym czasie przeszedł na islam. Przyjął nazwisko Cassius X. Później Muhammad Ali. - Rzeki, stawy, jeziora i potoki – wszystkie z nich mają różne nazwy, ale wszystkie tak samo zawierają wodę. Tak jak religie – każda z nich zawiera prawdę.
To był trudny czas. Ameryka ruszyła na wojnę do Wietnamu. Społeczeństwo podzieliło się. Jedni chcieli walczyć, inni nie. Ali o mundurze nie chciał słyszeć. Otrzymał powołanie do wojska, ale odmówił. Stał się symbolem walki z systemem. Rząd pomników stawiać nie chciał, więc niepokornego sportsmena po prostu zdyskwalifikował. Idol fanów na całym świecie stanął nad przepaścią. Przestał trenować. Groziło mu bankructwo. Pomogli rywale. Między innymi Joe Frazier, którego po latach, już w trakcie przygotowań do walki, Ali nazywał "Małpą" czy "Brzydalem". Dziś byłby to trash-talk. Wtedy szok.
Joe Frazier
W 1970 roku wojna w Wietnamie dobiegła końca. Przynajmniej dla USA. Zmieniła się władza. Idol mógł wrócić. Nie był sobą. Trzy lata starszy. Wolniejszy. Usztywniony. Pozostało serce do walki. W 1971 roku zaczęła się trylogia z Frazierem. Pierwsza bitwa: Nowy Jork. "Walka stulecia" - to kolejny tytuł. Piętnaście rund. "Smokin" Joe szalał. Był wówczas wspaniały. Niski, przygarbiony, lewym sierpowym w dzieciństwie bił w zwały mięsa, teraz rozbijał gardę Aliego. Wreszcie w końcówce posłał idola na deski. Fani oniemieli. Muhammad Ali w 32. walce w karierze odniósł wreszcie pierwszą porażkę.
Na rewanż czekał długo. Na rozstrzygnięcie rywalizacji - aż cztery lata. W 1975 roku obaj panowie stoczyli trzeci pojedynek. W Manili, na Filipinach. Znowu piętnastorundowy. Znowu wyniszczający. "Thrilla in Manila". - It’ll be a killa, a chilla, a thrilla, when I get the gorilla in Manila. Frazier bił lewą. Jak zwykle. Nigdy się nie przyznał, ale widział tylko na jedno oko. W drugim miał ograniczone pole widzenia. W młodości dostał się do niego opiłek metalu. Gdy na Filipnach opuchlizna przysłoniła też drugie, walczył na ślepo. Ali również.
Przed ostatnią rundą obaj byli na skraju wyczerpania. - Nigdy nie byłem tak bliski śmierci. Weszliśmy na ring jak mistrzowie, zeszliśmy jak emeryci - powiedział później mistrz. Zeszli wcześniej. Frazier poddawać się nie chciał. Zrobił to za niego trener. Rzucił rękawice i skończył pojedynek. Miał pecha. Angelo Dundee już chciał rzucać ręcznik Aliego. Byle tylko obaj panowie dożyli następnego dnia.
Rumble in The Jungle
Frazier był wielki. Pięściarz doskonały. To z niego brał ponoć garściami Sylvester Stallone, gdy pisał scenariusz "Rocky'ego". George Foreman był inny. Monstrum. Ogromny, bijący na ślepo i robiący spustoszenie w defensywie przeciwnika. Przekonał się o tym nawet "Dymiący Joe", którego z ringu trzeba było niemal znosić na noszach. Ali chciał jednak Foremana powalić na deski. Ostatniego, który stał jeszcze na drodze do jego bezdyskusyjnej wielkości. W Kinszanie, w Zairze, gdzie on był idolem, a rywal - wrogiem. "Ali Bumaye" - słyszał Big George podczas każdego dnia przygotowań od przyglądających się tłumów. Tłumacząc - Ali, zabij go.
Walka odbyła się na stadionie. Upał, skwar, momentami trudno było oddychać. Foreman ruszył od pierwszych sekund. Chciał wygrać szybko i bezboleśnie. Ali nie mógł uciekać. Raz, nie był już tak szybki. Dwa, dwie rundy biegania w takich warunkach groziły utratą przytomności. Ustawił się więc przy linach i czekał aż Wielki George się zmęczy.
Siedem rund. Ponad dwadzieścia minut zabawy w worek treningowy. Ali kładł się na liny, a Foreman bombardował. - Gdy trafiał, traciłem przytomność. Na szczęście po chwili uderzał znowu i odzyskiwałem ją - mówił później. W ósmej rundzie siła ciosów wielkoluda z Texasu zaczęła spadać. Ali wiedział, że drugiej okazji może nie mieć.
To jedna z najbardziej niesamowitych chwil w historii sportu. Ali jak stał, tak ruszył, Uderzył raz. Drugi. Foreman zachwiał się. Ali zmienił pozycję. Uderzył znowu. Foreman stracił równowagę. Leciał na deski. Ali zamachnął się, ale poczekał na upadek rywala. Nie chciał dobijać osłabionego przeciwnika. - To był najlepszy cios, jaki widziałem. Ten, którego Ali nigdy nie wyprowadził - wspominał później Big George. Świat oszalał, trybuny również. Muhammad Ali powalił tego, którego powalić się ponoć nie dało.
Koniec
Za wyniszczające triumfy zapłacił najwyższą cenę. Zdrowiem. Już w 1975 roku lekarze oznajmili, że Ali nie powinien nigdy więcej wychodzić na ring. A on walczył jeszcze przez dziewięć lat! Z różnym skutkiem. Gdy w 1984 przegrywał po raz ostatni, mając już tylko wielkie nazwisko, widać było, że organizm championa jest bliski zaprotestowania.
Parkinson był jak wyrok. Wyrok, na który mistrz czekał długie 30 lat. Zdrowy umysł uwięziony został w schorowanym ciele. Ale "The Greatest" do końca pozostał sobą.
- Bóg dał mi chorobę, by przypomnieć mi, że nie jestem numerem jeden. On jest.
Na ringu numerem jeden był jednak Ali.