Krakowianka swoje o swoich komplikacjach logistycznych opowiedziała w rozmowie z dziennikarzem "Sportowych Faktów". - Problemy zaczęły się już na lotnisku w Montrealu - stwierdziła Polka. - Czekaliśmy jedną godzinę, drugą, trzecią. Okazało się, że jeszcze przez 1,5 godziny samolot stał na pasie, bo był przeładowany. Później było niewiele lepiej. W Nowym Jorku odprawa trwała kilka godzin. Zebrały się tłumy. Zabrakło miejsc w samolotach. Loty zostały przełożone. Radwańska zmuszona była szukać noclegu w hotelach. - Nie było jednak do wyboru nic poza lotem przez Lizbonę, na który się zdecydowaliśmy. Tam czekaliśmy pięć godzin i stamtąd dotarliśmy już do Brazylii. Okazało się, że faktycznie, bagaże już na mnie czekały. Brzmi jak ścieżka zdrowia? To słuchajcie finału: - Weszliśmy do busa i okazało się, że jest alarm bombowy w jednym z obiektów olimpijskich. Oczywiście ja byłam w autobusie, który stał zaraz przy wejściu do tej areny. I tak po 52 godzinach w podróży spędziłam kolejne dwie godziny w autobusie.
52 godziny. Dwa loty nad Atlantykiem. Kanada, USA, Portugalia, Brazylia. I jeszcze zamach bombowy. Gdyby Polka wygrała z Zheng, byłby gotowy materiał na scenariusz filmowy. A tak pozostaje tylko jedno pytanie. Serio, organizatorzy igrzysk w Rio zapomnieli, że sportowcy muszą jakoś do tej Brazylii się dostać?