"Super Express": - Jak wyglądała noc po zdobyciu dwóch srebrnych medali?
Krzysztof Zwarycz: - Spokojnie, nie było czasu świętować, bo następnego dnia był powrót do Polski. Powoli spada ze mnie ciśnienie z zawodów i dociera do mnie to, co się stało. Uświadamiam sobie, że jestem wicemistrzem świata, to piękne uczucie.
- Jak wyglądały zawody z twojej perspektywy?
- To były bardzo ciężkie zawody, czułem wysokie ciśnienie do końca. W rwaniu za drugim razem zaliczyłem 162 kg i kolejnością podejść przegrałem z Włochem. Ale pomyślałem sobie: "Dobra, jeden medal mogę mu podarować" (śmiech).
- Potem podrzuciłeś 197 kg i zdobyłeś srebro.
- Niestety, nie udało się wyprzedzić Chilijczyka Arleya Mendeza (378 kg w dwuboju), był bardzo mocny. Na rozgrzewce do podrzutu odnowiła mi się kontuzja kolana. Ścisnąłem je mocniej bandażem, zacisnąłem zęby i szedłem wykonać swoją robotę.
- Złośliwi twierdzą, że nie zdobyłbyś medalu, gdyby w imprezie brały udział najmocniejsze kraje, zdyskwalifikowane za doping.
- Jeśli te najmocniejsze kraje walczyłyby uczciwie, to byłyby w USA, ale skoro jest inaczej. To tylko i wyłącznie ich problem, nie Polski.
- Ty miałeś podobne problemy. W 2014 r. zostałeś na dwa lata zawieszony za stosowanie hormonu wzrostu.
- Ale teraz udowodniłem, że jestem zawodnikiem godnym zaufania. Przez ostatnie 40 dni byłem kontrolowany dziewięć razy. Już z każdym kontrolerem jestem na "cześć"... Po zawodach też była kontrola, ale jestem spokojny o wynik. Nie ma możliwości, by coś było nie tak, polska ekipa w tej kwestii jest nieskazitelna.