Słynny maruda - duński trener Morten Olsen - stwierdził, że pierwszy raz w karierze nie ma się do czego przyczepić i jeśli przegra, to wyłącznie na skutek własnych błędów. Dawno nie widziałem na warszawskiej ulicy tylu uśmiechniętych sympatycznych ludzi. Na stadionie nie padło ani jedno przekleństwo, nie połamano ani jednego krzesełka. Czyli jednak można.
Niektórzy twierdzą, że Franciszek Smuda zdrzemnął się w ławce w drugiej połowie meczu otwarcia. Byłbym ostrożny w krytyce trenera, w hymnach pochwalnych też. Wciąż możemy być mistrzami Europy, podobnie jak odpaść z kretesem za kilka dni. Smuda wspaniałomyślnie wybaczył swoim krytykantom. Niepotrzebnie zrobił to przed meczem otwarcia, zabrzmiało buńczucznie.
Byłem na meczu we Lwowie. Ukraińcy też się postarali, miasto wypiękniało, Niemcy nawet nie narzekali na ceny hoteli, gdyż wielu przesiedziało całą noc w uroczych lwowskich knajpkach i niewygodne kozetki przyjęli jak łoża z baldachimem. Pierwsze koty za ploty - jak mawia przysłowie, ale coś mi się widzi, że marzenie o najlepszym EURO w historii są bardziej realne niż te o medalu dla biało-czerwonych. Choć sen o realności obu marzeń jeszcze się nie skończył.
Chwilo trwaj! Najlepiej aż do 1 lipca. A później niech wspaniali kibice wrócą na piękne stadiony, skąd na czas EURO wypłoszono troglodytów.
Grigorij Surkis - ojciec naszego wspólnego EURO - dawno nie był tak szczęśliwy jak po wspaniałej inauguracji Ukraińców przeciwko Szwecji. Ten niezłomny syn odeskich kupców zrobił dla polskiego futbolu więcej niż dzisiejsi piłkarscy dygnitarze znad Wisły podszywający się pod cudzy sukces. Konia kują, a żaba nogę podstawia - to przysłowie jak ulał pasuje do polsko-ukraińskiej rzeczywistości.