– Oglądanie mistrzostw świata z udziałem syna mocno stresuje?
– Oj tak, po półfinale z Amerykanami następnego dnia poszliśmy z żoną na wycieczkę, żeby się przewietrzyć i opanować nerwy przed meczem o złoto z Brazylią. W walce o medal byliśmy blisko i daleko zarazem. Jak wygrywasz półfinał, masz pewny krążek, jak przegrywasz, ciągle możesz go nie zdobyć i zająć fatalne czwarte miejsce. Nam się nic tutaj nie udało, sami sobie wywalczyliśmy medal. A dla Bartka to był cel numer jeden.
– Dlatego, że cztery lata temu wypadł ze składu na mistrzostwa świata, w których wywalczyliśmy tytuł?
– Po tym, co spotkało go w 2014 roku, czekał z utęsknieniem na ten fantastyczny moment. My też bardzo chcieliśmy, by wydarzenia sprzed czterech lat nie miały już znaczenia i by syn mógł się cieszyć z miejsca na podium, tak jak kilku jego kolegów wcześniej. Przez lata ciągnął grę kadry i taki weteran nie miał jeszcze w dorobku medalu mundialu.
– Im dłużej trwały mistrzostwa, tym lepiej grał.
– Cieszę się, że wrócił do reprezentacyjnej formy. Dobrze wiem, ile to go kosztowało nerwów, wyrzeczeń i pracy. Przechodził przez trudniejsze chwile, gdy nie zawsze mu wszystko wychodziło. Przezwyciężył jednak słabsze momenty. Udowodnił, że umie grać na klasowym poziomie.
– Jak pan obierał krytykę, jaka spadała na Bartka? Mówiono, że nie potrafi kończyć ważnych piłek, nie wytrzymuje końcówek.
– Taki mamy naród malkontentów, którzy będą wytykać wszystko, jeśli tylko coś komuś się nie udaje. A nie ma siatkarzy, którym wszystko zawsze wychodzi, nawet taki supergwiazdor jak Anderson z USA się myli, jak widzieliśmy w półfinale. Bartek oczywiście czuł presję na plecach, ale ja nie miałem wątpliwości, że sobie poradzi i pomoże drużynie. I że dołoży plusik.
– To chyba mało powiedziane po jego eksplozji w końcówce mistrzostw?
– Nie sam Bartek pokonał rywali, koledzy też spisali się na medal. Wreszcie rodzi się nam nowa drużyna z perspektywą wielkich sukcesów. Liczę bardzo, że za dwa lata w końcu odpalimy także na igrzyskach olimpijskich.