Równie trudno jest umówić się z Arturem Kubicą, jak dogonić jego syna na wyścigowym torze. Po długich namowach spotykamy się w Katowicach, w biurze firmy Kubicy seniora. Rozmowa, która miała trwać godzinę, przeciągnęła się na prawie cztery.
Ojciec kierowcy, który ma realne szanse na mistrzostwo świata, z pasją opowiadał o jego pierwszych krokach. Teraz nie mamy już wątpliwości, że Artur Kubica jest nie tylko ojcem Roberta, ale także... ojcem jego sukcesu.
- Jak to się wszystko zaczęło?
- Od małego autka. To była zabawka do jeżdżenia po podwórku, ale okazała się naprawdę żwawa. Młody jeździł tym nawet 30 km na godzinę.
- Długo pana namawiał, żeby mu pan kupił ten samochodzik?
- Robert miał wtedy 4 lata. Był z mamą na zakupach i przypadkowo go zobaczyli. To była miniaturka terenowego nissana. Weszli do środka, a kiedy usiadł w tym autku, to już nie chciał wysiąść. Dzień później był jego.
- Drogie było?
- Dzisiaj pewnie kosztowałoby 3-4 tys. zł. Ustawiałem Robertowi na podwórku slalomy z butelek napełnianych piaskiem. Później mieliśmy już takie fachowe słupki, jak nauka jazdy. Młody robił cuda. Gdy tylko wsiadł do samochodu, widać było, że po to się urodził.
- Kiedy zorientował się pan, że to wszystko, to coś znacznie więcej niż tylko kaprys 4-latka?
- Od początku widziałem, że jest utalentowany, choć nie miałem wcześniej nic wspólnego ze sportami motorowymi. Było widać, że urodził się z umiejętnościami, które ma niewielu. No i zaczęła się zabawa...
- Zabawa, czyli jeżdżenie z Krakowa na tor do Częstochowy?
- Właśnie. Miał wtedy 7 lat. Wcześniej jeździliśmy w Krakowie, w jakichś wypożyczalniach gokartów albo na stadionie KS Wanda. Grali tam piłkarze z 5. ligi oraz jeździli żużlowcy. Mieliśmy tam w garażu 4-suwowy gokart. Kiedyś kupa ludzi przyszła na trening żużlowców, a po drugiej stronie trybun jeździł Robert. I w pewnej chwili kibice zamiast oglądać żużlowców zaczęli patrzeć na syna.
- W ciągu kilku lat z dziecięcej zabawki zrobiło się hobby...
- I to naprawdę drogie. Trzeba było kupić gokart, co kosztowała jakieś 4-5 tys. euro, a wtedy się okazało, że to dopiero początek wydatków. Trzeba mieć jeszcze mechanika, garaż, warsztat. No i przede wszystkim nie mogło zabraknąć determinacji. Zamiast siedzieć przed telewizorem albo robić grilla - jedziemy do Częstochowy trenować. Czasem po 3 razy w tygodniu, dwie godziny drogi w każdą stronę.
- Nie trzeba było Roberta namawiać?
- Wręcz przeciwnie, trzeba było go z bolidu wyciągać. I tak do wieczora. Potem w samochód, obiadokolacja w McDonaldzie i do domu... Kiedy skończył 10 lat i mógł się ścigać w Polsce, był już bardzo dobry. W ciągu trzech lat zdobył wszystko, co było do zdobycia...
- Wtedy trzeba było wyjechać?
- Wiedziałem, że aby syn mógł się rozwijać, musi wyjechać z Polski. Po trzecim sezonie w Polsce wylądowaliśmy we Włoszech. Wcześniej kilka razy w przerwie zimowej byliśmy tam na długich wyjazdach. Robert mógł trenować, bo tam zawsze ktoś się ścigał.
- To było z pana strony zagranie va banque?
- Trochę tak, bo kosztowało to coraz więcej. Na szczęście po kilku startach Robert podpisał kontrakt, co oznaczało, że nie musiałem już za wszystko płacić. Przez 2 lata jeździliśmy z Polski do Włoch. Wtedy Robert jako pierwszy obcokrajowiec w historii zdobył kartingowe mistrzostwo Włoch.
- I został sam za granicą.
- Coraz częściej sam latał z Włoch do Polski. Było to dość kłopotliwe, bo nie było tylu połączeń, co teraz. Musiał tam zamieszkać.
- Nie bał się pan o syna? 14-latek sam w obcym kraju...
- On zawsze był bardzo samodzielny. Zresztą, nie był całkiem sam. Mieszkał u zaprzyjaźnionej włoskiej rodziny, tuż przy torze.
- Jak Włochy go zmieniły?
- Dojrzał. Błyskawicznie nauczył się włoskiego, polubił ten kraj. Teraz wiem, że gdybyśmy nie wyjechali wtedy z Polski albo wybrali inny kraj, dziś Robert nie jeździłby w F1.
- Jedna z gazet nazwała go niedawno najstarszym 24-latkiem na świecie...
- Może... Musiał naprawdę szybko wydorośleć.
- Nie skończył szkoły...
- Zaliczył 1. klasę liceum, choć prawie nie chodził do szkoły. Po dobrej podstawówce z rozpędu zdawał większość sprawdzianów. Miał już 16 lat i musieliśmy zdecydować, co robić. Wtedy już wiedziałem, że młody znajdzie sobie miejsce w świecie sportu. Kariera była ważniejsza od szkoły.
- Czy już wtedy zaczęliście wychodzić na swoje?
- Na swoje wychodzi się dopiero w Formule 1. We Włoszech ponosiłem jeszcze spore koszty. Pieniądze rozchodziły się jak woda...
- Czy to prawda, że znalazł się pan na krawędzi bankructwa?
- Rzeczywiście, na wyjazd Roberta do Włoch musiałem pożyczyć pieniądze.
- Czyli rzeczywiście grał pan va banque...
- Na to wygląda, bo kredyt wziąłem pod zastaw domu... Wiedziałem, że to ostatnia chwila na wyjazd z Polski. Zagrałem wysoko, ale wiedziałem, że mam asa w rękawie (śmiech).
- Ale przecież mogło się nie udać.
- Mogło... Ale kredyt spłaciłem nie z tego, co Robert zarobił w F1, ale z pieniędzy z własnego biznesu. Czyli pod mostem bym raczej nie musiał mieszkać.
- Myślał pan już wtedy o F1?
- Każdy w kartingu o niej myśli. Ale raczej były to tylko odległe marzenia. Bardzo odległe.
- Co pan poczuł, gdy marzenie stało się rzeczywistością?
- Mój kontakt z synem nie był już taki, jak w czasach kartingu. On poszedł swoją drogą i mój udział w tym wszystkim był już zupełnie inny. Proza życia zabiła wiele radości z faktu podpisania kontraktu...
- Teraz walczy o mistrzostwo świata, a już w trzecim wyścigu na torze Monza stanął na podium. Wzruszył się pan, widząc biało-czerwoną flagę nad podium?
- Fajnie... Nie miałem łez w oczach.
- A powiedział pan sobie choć: warto było?
- Pewnie. Już wcześniej było to wiadomo. Nigdy nie wątpiłem, że warto... Wtedy, na Monzie, świat usłyszał o młodym...
-...a potem był wypadek w Kanadzie. Jak pan to pamięta?
- Byłem wtedy w studiu Polsatu. Przez kwadrans nie było nic wiadomo. To było najdłuższe 15 minut w moim życiu.
- Przechodziły panu przez głowę myśli: Boże, on nie żyje?
- Przechodziły. Nie mogłem, nie chciałem w to uwierzyć. Aż wreszcie dodzwoniłem się do menedżera Roberta, Daniele Morellego, który powiedział: "Wszystko OK".
- Gdy okazało się, że Robert wyszedł z wypadku cało, pojawiły się głosy, że to cud, a życie zawdzięcza napisowi "Jan Paweł II" na kasku.
- Ludzie sobie różnie tłumaczą. To nieprawdopodobne, że nic mu się nie stało. Jedni powiedzą, że to szczęście, inni, że opatrzność.
- A pan jak powie?
- Szczęście...
- Pamięta pan pierwszą rozmowę z synem po wypadku?
- To było tuż po badaniach, był jeszcze w szpitalu. Rozmowa była taka, jakby się nic nie stało...
- "Cześć tata, po co dzwonisz"?
- No, mniej więcej. Cały Robert...
Artur Kubica (48 I.)
Ojciec Roberta Kubicy. W latach 90. współwłaściciel prężnie działającej krakowskiej drukarni. Potem kilka razy zmieniał branżę. Obecnie prowadzi firmę F1portal.pl zajmującą się organizacją wyjazdów na wyścigi i handlem gadżetami związanymi z Formułą 1. Mieszka i pracuje w Katowicach. Pasjonuje się sportami motorowymi. Mama Roberta Anna nie rozmawia z prasą, ale bardzo przeżywa każdy start syna.
Robert Kubica (24 l.)
Największa i najbardziej znana na świecie gwiazda polskiego sportu. Pochodzi z Krakowa. Wielokrotny kartingowy mistrz Polski, pierwszy, dwukrotny niewłoski mistrz Włoch w kartingu. Mistrz World Series by Renault (2005). Od 2006 roku w BMW Sauber, początkowo jako kierowca testowy. Już w trzecim wyścigu w Formule 1 wskoczył na podium. W kończącym się sezonie walczy o mistrzostwo świata. W 16 startach siedem razy stawał na podium, jeden wyścig wygrał. W przyszłym sezonie ma zarabiać 12 milionów euro rocznie. Kawaler, związany z Edytą Witas.