Ojciec Kubicy: Robert jest urodzony do ścigania

2008-10-17 7:00

Ojciec Roberta Kubicy, kierowcy F1, który ma realne szanse na mistrzostwo świata, z pasją opowiada o pierwszych krokach syna. Teraz nie mamy już wątpliwości, że Artur Kubica jest nie tylko ojcem Roberta, ale także... ojcem jego sukcesu.

Równie trudno jest umówić się z Arturem Kubicą, jak dogonić jego syna na wyścigowym torze. Po długich namowach spotykamy się w Katowicach, w biurze firmy  Kubicy seniora. Rozmowa, która miała trwać godzinę, przeciągnęła się na prawie cztery.

Ojciec kierowcy, który ma realne szanse na mistrzostwo świata, z pasją opowiadał o jego pierwszych krokach. Teraz nie mamy już wątpliwości, że Artur Kubica jest nie tylko ojcem Roberta, ale także... ojcem jego sukcesu.

- Jak to się wszystko zaczęło?

- Od małego autka. To była zabawka do jeżdżenia po podwórku, ale okazała się naprawdę żwawa. Młody jeździł tym nawet 30 km na godzinę.

- Długo pana namawiał, żeby mu pan kupił ten samochodzik?

- Robert miał wtedy 4 lata. Był z mamą na zakupach i przypadkowo go zobaczyli. To była miniaturka terenowego nissana. Weszli do środka, a kiedy usiadł w tym autku, to już nie chciał wysiąść. Dzień później był jego.

- Drogie było?

- Dzisiaj pewnie kosztowałoby 3-4 tys. zł. Ustawiałem Robertowi na podwórku slalomy z butelek napełnianych piaskiem. Później mieliśmy już takie fachowe słupki, jak nauka jazdy. Młody robił cuda. Gdy tylko wsiadł do samochodu, widać było, że po to się urodził.

- Kiedy zorientował się pan, że to wszystko, to coś znacznie więcej niż tylko kaprys 4-latka?

- Od początku widziałem, że jest utalentowany, choć nie miałem wcześniej nic wspólnego ze sportami motorowymi. Było widać, że urodził się z umiejętnościami, które ma niewielu. No i zaczęła się zabawa...

- Zabawa, czyli jeżdżenie z Krakowa na tor do Częstochowy?

- Właśnie. Miał wtedy 7 lat. Wcześniej jeździliśmy w Krakowie, w jakichś wypożyczalniach gokartów albo na stadionie KS Wanda. Grali tam piłkarze z 5. ligi oraz jeździli żużlowcy. Mieliśmy tam w garażu 4-suwowy gokart. Kiedyś kupa ludzi przyszła na trening żużlowców, a po drugiej stronie trybun jeździł Robert. I w pewnej chwili kibice zamiast oglądać żużlowców zaczęli patrzeć na syna.

- W ciągu kilku lat z dziecięcej zabawki zrobiło się hobby...

- I to naprawdę drogie. Trzeba było kupić gokart, co kosztowała jakieś 4-5 tys. euro, a wtedy się okazało, że to dopiero początek wydatków. Trzeba mieć jeszcze mechanika, garaż, warsztat. No i przede wszystkim nie mogło zabraknąć determinacji. Zamiast siedzieć przed telewizorem albo robić grilla - jedziemy do Częstochowy trenować. Czasem po 3 razy w tygodniu, dwie godziny drogi w każdą stronę.

- Nie trzeba było Roberta namawiać?

- Wręcz przeciwnie, trzeba było go z bolidu wyciągać. I tak do wieczora. Potem w samochód, obiadokolacja w McDonaldzie i do domu... Kiedy skończył 10 lat i mógł się ścigać w Polsce, był już bardzo dobry. W ciągu trzech lat zdobył wszystko, co było do zdobycia...

- Wtedy trzeba było wyjechać?

- Wiedziałem, że aby syn mógł się rozwijać, musi wyjechać z Polski. Po trzecim sezonie w Polsce wylądowaliśmy we Włoszech. Wcześniej kilka razy w przerwie zimowej byliśmy tam na długich wyjazdach. Robert mógł trenować, bo tam zawsze ktoś się ścigał.

- To było z pana strony zagranie va banque?

- Trochę tak, bo kosztowało to coraz więcej. Na szczęście po kilku startach Robert podpisał kontrakt, co oznaczało, że nie musiałem już za wszystko płacić. Przez 2 lata jeździliśmy z Polski do Włoch. Wtedy Robert jako pierwszy obcokrajowiec w historii zdobył kartingowe mistrzostwo Włoch.

- I został sam za granicą.

- Coraz częściej sam latał z Włoch do Polski. Było to dość kłopotliwe, bo nie było tylu połączeń, co teraz. Musiał tam zamieszkać.

- Nie bał się pan o syna? 14-latek sam w obcym kraju...

- On zawsze był bardzo samodzielny. Zresztą, nie był całkiem sam. Mieszkał u zaprzyjaźnionej włoskiej rodziny, tuż przy torze.

- Jak Włochy go zmieniły?

- Dojrzał. Błyskawicznie nauczył się włoskiego, polubił ten kraj. Teraz wiem, że gdybyśmy nie wyjechali wtedy z Polski albo wybrali inny kraj, dziś Robert nie jeździłby w F1.

- Jedna z gazet nazwała go niedawno najstarszym 24-latkiem na świecie...

- Może... Musiał naprawdę szybko wydorośleć.

- Nie skończył szkoły...

- Zaliczył 1. klasę liceum, choć prawie nie chodził do szkoły. Po dobrej podstawówce z rozpędu zdawał większość sprawdzianów. Miał już 16 lat i musieliśmy zdecydować, co robić. Wtedy już wiedziałem, że młody znajdzie sobie miejsce w świecie sportu. Kariera była ważniejsza od szkoły.

- Czy już wtedy zaczęliście wychodzić na swoje?

- Na swoje wychodzi się dopiero w Formule 1. We Włoszech ponosiłem jeszcze spore koszty. Pieniądze rozchodziły się jak woda...

- Czy to prawda, że znalazł się pan na krawędzi bankructwa?

- Rzeczywiście, na wyjazd Roberta do Włoch musiałem pożyczyć pieniądze.

- Czyli rzeczywiście grał pan va banque...

- Na to wygląda, bo kredyt wziąłem pod zastaw domu... Wiedziałem, że to ostatnia chwila na wyjazd z Polski. Zagrałem wysoko, ale wiedziałem, że mam asa w rękawie (śmiech).

- Ale przecież mogło się nie udać.

- Mogło... Ale kredyt spłaciłem nie z tego, co Robert zarobił w F1, ale z pieniędzy z własnego biznesu. Czyli pod mostem bym raczej nie musiał mieszkać.

- Myślał pan już wtedy o F1?

- Każdy w kartingu o niej myśli. Ale raczej były to tylko odległe marzenia. Bardzo odległe.

- Co pan poczuł, gdy marzenie stało się rzeczywistością?

- Mój kontakt z synem nie był już taki, jak w czasach kartingu. On poszedł swoją drogą i mój udział w tym wszystkim był już zupełnie inny. Proza życia zabiła wiele radości z faktu podpisania kontraktu...

- Teraz walczy o mistrzostwo świata, a już w trzecim wyścigu na torze Monza stanął na podium. Wzruszył się pan, widząc biało-czerwoną flagę nad podium?

- Fajnie... Nie miałem łez w oczach.

- A powiedział pan sobie choć: warto było?

- Pewnie. Już wcześniej było to wiadomo. Nigdy nie wątpiłem, że warto... Wtedy, na Monzie, świat usłyszał o młodym...

-...a potem był wypadek w Kanadzie. Jak pan to pamięta?

- Byłem wtedy w studiu Polsatu. Przez kwadrans nie było nic wiadomo. To było najdłuższe 15 minut w moim życiu.

- Przechodziły panu przez głowę myśli: Boże, on nie żyje?

- Przechodziły. Nie mogłem, nie chciałem w to uwierzyć. Aż wreszcie dodzwoniłem się do menedżera Roberta, Daniele Morellego, który powiedział: "Wszystko OK".

- Gdy okazało się, że Robert wyszedł z wypadku cało, pojawiły się głosy, że to cud, a życie zawdzięcza napisowi "Jan Paweł II" na kasku.

- Ludzie sobie różnie tłumaczą. To nieprawdopodobne, że nic mu się nie stało. Jedni powiedzą, że to szczęście, inni, że opatrzność.

- A pan jak powie?

- Szczęście...

- Pamięta pan pierwszą rozmowę z synem po wypadku?

- To było tuż po badaniach, był jeszcze w szpitalu. Rozmowa była taka, jakby się nic nie stało...

- "Cześć tata, po co dzwonisz"?

- No, mniej więcej. Cały Robert...

Artur Kubica (48 I.)

Ojciec Roberta Kubicy. W latach 90. współwłaściciel prężnie działającej krakowskiej drukarni. Potem kilka razy zmieniał branżę. Obecnie prowadzi firmę F1portal.pl zajmującą się organizacją wyjazdów na wyścigi i handlem gadżetami związanymi z Formułą 1. Mieszka i pracuje w Katowicach. Pasjonuje się sportami motorowymi. Mama Roberta Anna nie rozmawia z prasą, ale bardzo przeżywa każdy start syna.

Robert Kubica (24 l.)

Największa i najbardziej znana na świecie gwiazda polskiego sportu. Pochodzi z Krakowa. Wielokrotny kartingowy mistrz Polski, pierwszy, dwukrotny niewłoski mistrz Włoch w kartingu. Mistrz World Series by Renault (2005). Od 2006 roku w BMW Sauber, początkowo jako kierowca testowy. Już w trzecim wyścigu w Formule 1 wskoczył na podium. W kończącym się sezonie walczy o mistrzostwo świata. W 16 startach siedem razy stawał na podium, jeden wyścig wygrał. W przyszłym sezonie ma zarabiać 12 milionów euro rocznie. Kawaler, związany z Edytą Witas.

Najnowsze