"Super Express": - Marcinie, dlaczego chcesz pobić naszego szefa?
Marcin Tybura: - To wasz szef wyzwał mnie na pojedynek, a ja nie mogłem pozostać biernym na te zaczepki. Bardzo chętnie go pobiję!
- Nie boisz się, że hejterzy będą szydzić, że Tybura obija amatorów?
- Myślę, że po naszej walce hejterzy będą się nabijać nie ze mnie, ale z pana redaktora.
- Podobno władze UFC musiały wydać pozwolenie na tę walkę. Jak zareagowały, gdy okazało się, że Tybura chce w Polsce pobić redaktora naczelnego poczytnej gazety?
- Zaniosłem im egzemplarz gazety. Poczytali i powiedzieli: "Musisz go pobić! Masz na to pełną zgodę!" (śmiech).
- Kiedy tylko okazało się, że powalczycie, zaczęła się ostra wojna psychologiczna - docinki i groźby na Twitterze. Razem z Jastrzębowskim wniesiecie do ringu nie tylko dużo mięśni, ale też silne emocje.
- Tak jest! To jest trash-talking na najwyższym amerykańskim poziomie (wojna na słowa przed walką - red.). Podkręcamy atmosferę. Jak to mówią trenerzy, walka zaczyna się od momentu, kiedy spotkasz się pierwszy raz z przeciwnikiem. My się już spotkaliśmy, wyczuwam napięcie i będzie ono rosło aż do sobotniej walki.
- W tej walce nie masz nic do zyskania. Możesz tylko stracić. Nie boisz się, że jeśli "Jastrząb" zaskoczy cię i sensacyjnie przegrasz, twoja kariera w UFC zawiśnie na włosku?
- Faktycznie, presja jest po mojej stronie. Ale ja presję zjadam na śniadanie. To nie jest dla mnie problem.