- Sam dystans nie jest dla mnie przerażający. Przygotowuję się do tego codziennie i w ogóle nie byłem zmęczony dystansem. Nie miałem nawet zakwasów dzień później. Mięśnie mnie w ogóle nie bolały. Można było biec i jechać dużo mocniejszym tempem. Jechać nie dało rady ze względu na bardzo małą, krętą i techniczną pętlę, a także dużą wilgotność, strefę czasową itd., więc trzeba było hamować tempo. Na biegu w realizacji planu przeszkodziły mi kontuzje - stwierdził rozbrajająco Karaś na specjalnej konferencji prasowej zorganizowanej przez FAME na PGE Narodowym w Warszawie. Jego problemami zdrowotnymi żyła cała Polska, która kibicowała mu w kolejnej próbie pobicia rekordu 10-krotnego Ironmana. Okazuje się, że mało brakowało, a podobnie jak przed rokiem Karaś zszedłby z trasy!
Robert Karaś szczerze o wyniszczającym rekordzie świata. W pewnym momencie się poddał
Momenty zwątpienia w Brazylii były dwa. - Pierwszy był związany z moszną, okolicami miejsca, w którym miałem zabieg. Ogólnie zachorowałem na bielactwo, czyli w niektórych miejscach nie mam pigmentu - gdzieś na twarzy i w okolicach pachwin. To jest bardzo wrażliwe, a jak jedziesz 1800 km na małym siodle to się bardzo podrażnia. Był moment, jak zacząłem biec, że znowu tam napłynęły jakieś płyny, krew i nie mogłem biec, więc musiałem po 28 km stanąć. Lekarz z Argentyny powiedział, żeby obłożyć to lodem. Zrobiliśmy to, opuchlizna zeszła, poleciałem chyba 40 km i znowu napłynęło. Znowu obłożyłem lodem na 4 godziny i tak naprawdę straciłem 8 godzin, bo nie dałem rady zasnąć, gdyż nie byłem wtedy zmęczony. Ale ta opuchlizna zeszła, więc sobie z tym poradziłem, choć wtedy bałem się, czy nie będzie powtórki ze Szwajcarii - opowiedział niespełna 35-latek.
Nawiązał w ten sposób do zeszłorocznej próby pobicia tego samego rekordu, która zakończyła się w dramatycznych okolicznościach na trasie biegu. Teraz Karaś uważa, że popełnił wtedy błąd i mógł ukończyć tamten wyścig. W tym roku było jeszcze trudniej, a w pewnym momencie nawet się poddał. - Jak złamałem piszczel, początkowo myślałem, że to coś z mięśniem. Tak powiedział mi fizjo na wyścigu. Potem, już po, okazało się, że piszczel pękał po prostu. Nie pękł cały, ale bardzo duża część. To było dla mnie trudne, nie chciałem już walczyć z kolejnym bólem i chciałem powiedzieć "stop". Nawet powiedziałem, tylko mój support, moi przyjaciele, którzy byli ze mną na trasie, poprosili mnie, żebym to skończył nawet w klapkach idąc. Zrobiłem to dla nich, ale to był drugi moment, że nie chciałem się tak niszczyć - wyznał Karaś. Jego ogromnym problemem były stopy.
- Palce miałem zdarte już do mięsa. Z małego palca czułem jak oderwał się taki rulonik skóry i było już żywe mięso. A było chyba 390 km do mety... Ku**a, to było przerażające, bo sobie wyobraziłem dystans Gdańsk - Warszawa, że mam go biec z rozwalonymi nogami... Postaram się nie przeklinać [uśmiech]. To było trudne, a potem doszedł ten piszczel na końcówce. Układ nerwowy był wykończony i wtedy po prostu nie chcesz tyle cierpieć - wytłumaczył. To było jednak chwilowe, a celem ultratriathlonisty jest teraz rekord na dwukrotnie dłuższym dystansie.
Robert Karaś szykuje się do rekordu 20-krotnego Ironmana. Nie przejmuje się halucynacjami
- Początkowo była tragedia, potrzebowałem spokoju, wyciszenia i w ogóle nie było tego uśmiechu na twarzy - opisał pierwsze chwile po ukończeniu zawodów. Potem przyszła radość i chęć kolejnego wyzwania. Już w sierpniu miał stanąć na starcie 20-krotnego Ironmana, ale przeszkodzi mu w tym kontuzja nogi. - Największy problem mam na dole piszczela. Tutaj mam złamanie przeciążeniowe i z tym będzie najgorzej. To mi sprawia problem w chodzeniu i lekkim treningu, którego teraz też bardzo potrzebuję. To może dziwić, ale organizm powinien powoli zwalniać, a nie tak nagle się położyć, bo jest to niebezpieczne dla zdrowia - wyjaśnił. Mimo to, nie traci chrapki na potworny dystans składający się z 76 km pływania, 3600 km jazdy na rowerze i 844 km biegu.
- Mnie dystans nie przeraża. 20-krotny Ironman jest oficjalnie najdłuższym wyścigiem, który jest organizowany. Chciałem wziąć udział w sierpniu, ale ta noga mnie teraz wykluczy. Ten dystans jest na luzie do ogarnięcia i nie jest w ogóle przerażający. Jestem na niego gotowy jeżeli chodzi o formę i psychikę, ale muszę się dobrze zabezpieczyć i dojrzeć. Jeżeli nie, to nie ma sensu. Nie dałbym rady tyle cierpieć dwa razy dłużej, natomiast nie wyrzucam tego z głowy i jeżeli jestem gotowy mentalnie i fizycznie, to trzeba próbować, bo takiej szansy może już nie być - będę coraz starszy. Myślę, że stać mnie realnie na ukończenie w 330 godzin, a obecny rekord świata to 437 godz. [red.] - ocenił wprost zawodnik FAME. Przed kolejnymi startami nie zniechęcają go nawet halucynacje na trasie!
- Halucynacje miałem zarówno w Szwajcarii, jak i teraz w Brazylii. Miałem je też w Meksyku. Teraz dość szybko, bo już na 16. godzinie. Nie wiem, z czego to wynika. Chyba za późno tam polecieliśmy, do tego zachorowałem na lotnisku w Warszawie. Zatrułem się czymś i miałem gorączkę, zacząłem przyjmować antybiotyk i chyba się "wypłukałem". Po 16 godzinach już widziałem jakieś dziwne rzeczy. Każda kropla na okularach zamieniała się w takiego gadającego potworka, więc musiałem okulary wyrzucić i wodę z lodem wlewać do oczu. Jadąc na długich prostych, nie mogłem za długo gdzieś spojrzeć, np. na kłębek trawy, bo to też się zamieniało... Miało już oczy, buzię i coś do mnie gadało. Było to bardzo szybko, ale jak coś takiego się pojawia, to zjeżdżam do boksu, żeby się na chwilę położyć, więc te 45 min drzemki zrobiłem i to przeszło. Natomiast śpiący byłem dalej i do dzisiaj tego nie rozumiem, bo w Szwajcarii po 50 godz. dopiero byłem śpiący, a tu po 16 - opowiedział Karaś. Całą rozmowę z wielokrotnym rekordzistą ultratriathlonów obejrzysz w powyższym materiale wideo: