„Super Express”: - Wygrana na Wimbledonie to wielka sprawa, nawet jeśli ta mikstowa wyceniana jest duuuużo niżej niż singlowa. Jan Zieliński przeszedł do historii?
Mariusz Fyrstenberg: - Tak, i on to wie, choć... pewnie jeszcze nie poczuł tego dobrze. Logistyka powrotu do kraju, obowiązki medialne – to przecież część gry w tenisa... Sam więc zaznaczył, że pewnie dopiero koło czwartku-piątku dopadnie go refleksja, co tak naprawdę się stało i czego dokonał. I zacznie się cieszyć, bo – jak przyznawał – właśnie Wimbledon jest tym turniejem, który wygrać chciał najbardziej. Jego świętej pamięci tata zawsze mu powtarzał, że bardzo chciałby go widzieć w roli zwycięzcy zmagań w Londynie.
- Drabinka nie była łatwa, za to finał zaskakujący: meksykańskiej pary jako rywali nikt się chyba nie spodziewał!
- Rzeczywiście, wszystkie rundy – oprócz finału – były trudne. Finał zaś „na papierze” miał być łatwy i... był. Cóż, losowanie... Wszystkie mocne pary były w połówce Janka i Hsieh Su-wei. Tym większa była więc presja w finale. Byli faworytami, ale trzeba jeszcze było postawić ten ostatni krok. Ale już po pierwszych dwóch-trzech gemach w boksie na korcie centralnym pomyślałem sobie głośno: „Presja zeszła, już po stresie. Będzie dobrze”. I było.
- Dzięki tej trudnej drabince nikt nie powie, że wygrana była przypadkowa!
- To prawda. Czasami wygrywa się turnieje – nawet wielkoszlemowe – mając odrobinę szczęścia. Janek i Hsieh nie musieli się na nim opierać. W 1/8 finału wygrali z Heather Watson i Joem Salisburym – bardzo dobrą parą. W półfinale nie dali im rady Michael Venus i Erin Routliffe – czyli dziewczyna, która jest w tej chwili numerem jeden w deblu.
- W styczniu był triumf w Australian Open, na zupełnie innej nawierzchni, niż w Londynie. Czyżby dla Polaka i reprezentantki nie było różnicy, gdzie grają?
- Zawsze jest różnica. Stąd tak wielkie zdziwienie w światku zawodniczym, że ta sama para wygrała w Melbourne i w Londynie, i jeszcze doszła do półfinału na Roland Garros! Janek sam podkreślał, że w Paryżu przy serwie Hsieh nie mógł jej wspomagać wolejem, bo piłka zwalniała! Każda nawierzchnia pokazuje inne słabości i inne atuty zawodnika.
Mariusz Fyrstenberg nakreślił całą prawdę o Janie Zielińskim i jego mikstowej partnerce
- Kobietom nie powinno zaglądać się w metrykę. Ale patrząc na wiek Hsieg Su-wei (38 lat – dop. aut.) zasadnym jawi się pytanie, ile wielkoszlemowych turniejów mogą jeszcze wspólnie wygrać.
- Dobre pytanie... Ona sama często przypomina, że odpowiedź na nie będzie dyktowana w pierwszej kolejności stanem jej zdrowia. Ich decyzja o wspólnym występie zawsze zapada na dzień przed rozpoczęciem turnieju miksta, bo u niej – kiedy jednego dnia budzi się z bólem kolana, drugiego zaś z bólem pleców – decyzja o występie zapada właśnie z dnia na dzień (śmiech). Ale na korcie – jak już na niego wyjdą – bardzo do siebie pasują. Ona praktycznie nie biega, za to Janek – podwójnie; wszystkie loby i skróty są jego. Z tego sposobu gry rodzą się różne anegdotki. W półfinale jeden ze skrótów rywali był zdecydowanie na jej stronę, a i tak zasugerowała mu: „Przecież miałeś podbiec”. Choć miał do piłki z 50 metrów... Oczywiście to był żart z jej strony. Ona jest absolutnie fenomenalna, kiedy ma piłkę gdzieś w pobliżu ciała. Ciut dalej – to już „biznes” Jana.
- A skąd w ogóle wziął się pomysł wspólnych gier?
- To też zabawna historia. Przed Australian Open Janek był już dogadany z Laurą Siegemund. Ale krótko przed zapisami do turnieju miksta podeszła do nas i powiedziała, że ponieważ gra i w singlu i w deblu, może się zdarzyć, że się wycofa z gry mieszanej na którymś z etapów. W tym samym czasie szukająca mikstowego partnera Hsieh Su-wei zapisała się też jako kandydatka przy nazwisku „Zieliński” zupełnie... nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Na tej kartce zostawia się też numer telefonu, wkrótce Jan dostał SMS-a od Tajwanki, czy zagrają razem. Z dziesięć minut się nad tym zastanawialiśmy, czy zostać przy Siegemund, czy „iść w nieznane” z Su-wei. Stanęło na tym drugim – i już wiadomo, z jak świetnym efektem!
Jan Zieliński obiecał zmarłemu ojcu, że wygra Wimbledon. Dotrzymał słowa! [WYWIAD]
- Łyżką dziegciu w beczce wimbledonowego miodu jest znak zapytania przy olimpijskim starcie Jana Zielińsiego. Bardzo doskwiera niepewność?
- Znak zapytania jest wielki, mocno pulsuje. Czekamy na decyzję Huberta Hurkacza i jego sztabu medycznego. Na dobry i spokojny sen musimy jeszcze trochę poczekać...
- Dopuszcza pan scenariusz, że „Hubi” do Paryża pojedzie i... szybko się wycofa z gry, ale otworzy tym samym Zielińskiemu drogę do gry w mikście?
- Nie znamy do końca niuansów stosownych przepisów. Jeżeli ze strony Huberta przyjdzie sygnał: „Jadę”, nie będzie się czym martwić. Jeśli decyzja będzie inna, pewnie pojawią się z naszej strony zapytania pod adresem PKOl-u i – przede wszystkim – ITF-u, jakie są procedury. Jedno jest pewne: zawodnik nie może pojechać na igrzyska tylko na turniej mikstowy. Dla mnie to bez sensu; nie wiem, czemu ma służyć taka zasada.