"Super Express": - Zagrasz z Mamedem w koszykówkę?
Marcin Gortat: - Sprawdzimy się, ale na początek w ringu. Jestem półbokserem po tacie (Janusz Gortat to medalista igrzysk w boksie - red.). W ringu będę wiedział, co zrobić i jak się zachować, a przynajmniej mam taką nadzieję. To, co Mamed mi pokaże, mogę wykorzystać w NBA w walce pod koszem. Możemy też wymienić się doświadczeniami na siłowni.
- Zagrasz w reprezentacji Polski na mistrzostwach Europy?
- Tak. Pojawię się pierwszego dnia zgrupowania, choć w międzyczasie muszę lecieć do Phoenix - tego wymaga moje zdrowie. Mam tam rehabilitację i ważne badania. Moja stopa wciąż nie ma pełnej swobody i po wysiłku noga drętwieje. Gdy się budzę, przez 20 minut nie mogę chodzić. Trenuję jednak na 100 procent i wrócę na kadrę przygotowany do gry. Nie zamierzam odpuścić EuroBasketu, o który walczyłem ze wszystkich sił.
- Jak przeżyłeś spowodowaną kontuzją rozłąkę ze sportem?
- Było ciężko. Człowiekowi przychodzą do głowy głupie myśli. Pomyślałem sobie: co, jeśli zakończę karierę? Z czego będzie żyć moja rodzina, co będę robić? W takich chwilach człowiek zastanawia się nad swoim życiem. Ta kontuzja była mi potrzebna, żeby spojrzeć z boku na wiele spraw. To, co przeszedłem, wiele mnie nauczyło. Wierzę, że wyszedłem z tego mocniejszy, przede wszystkim psychicznie.
- Twój kolega z Łodzi osiągnął piękny sukces na Wimbledonie...
- Trzy lata temu na turnieju tenisowym nad morzem podszedł do mnie chłopak i się przedstawił. To był Jerzy Janowicz, chwilę pogadaliśmy, ale powiedziałem mu: "Sorry, muszę iść na śniadanie". Dziś bardzo tego żałuję i nie mogę o tym zapomnieć. Teraz ja pokornie zapytam go, czy znajdzie czas dla mnie. Muszę zaprosić go na piwo i na kolację, przeprosić za tamto. Fajnie będzie pogadać. To, co zrobił na Wimbledonie, było niewiarygodne. Chyba w Łodzi płynie jakaś inna woda w kranie albo nasze łódzkie powietrze ma coś w sobie.