"Super Express": - Długo musiał pan dochodzić do siebie po porażce w Rio?
Adam Kszczot: - Nie, bo życie toczy się dalej. Nikt się nie zatrzyma i nie będzie mówił - jaki biedny ten Kszczot, bo coś mu w sporcie nie wyszło. Oczywiście, że są żal i złość, ale to pozytywna złość sportowa.
- Analizował pan już dokładnie występ w Rio? Co zawiodło w biegu półfinałowym?
- Prawdopodobnie gdybym pobiegł wolniej pierwsze 200 metrów albo bardziej zachowawczo, z tyłu stawki, to awansowałbym do finału. Czasu nie cofniemy i nie sprawdzimy tego. Jednak będąc tak dobrze przygotowanym, a byłem, bez względu na wszystko powinienem w każdym biegu uzyskać czas nie gorszy niż 1,44,0. Jadąc do Rio po medal, nie myślałem, co będzie, jak zacznę bieg za szybko, bo jechałem tam po spełnienie swojego wielkiego marzenia i nie bałem się o tym myśleć i mówić. W półfinale przybiegłem do mety i nie byłem zmęczony. Po prostu nogi nie chciały się kręcić tak, jak głowa by chciała.
- Wie pan, dlaczego?
- Zawsze mam takie dwa dni w roku, kiedy mi nic nie idzie i nogi nie chcą się kręcić, czy to na treningu, czy na zawodach.
- Brzmi trochę zagadkowo...
- To nie jest zagadka, wielu sportowców o tym mówi. Ja mam średnio takie dwa dni w roku, nie następują po sobie, ale w różnym okresie.
- Czy zmieni pan coś w przygotowaniach do następnego sezonu, w którym będą mistrzostwa świata w Londynie?
- Zmienię, bo trzy lata pracowałem w tym samym cyklu treningowym. Chcę dać swojemu organizmowi nowe bodźce przed następnymi sezonami. Nie wiem na razie, co zmienię, pomyślimy o tym razem z trenerem Zbigniewem Królem.
- Przed panem ostatni start w tym sezonie, w piątek w Brukseli. Co potem?
- Nareszcie koniec. Mam już dość tego sezonu. I to wcale nie ze względu na Rio. Owszem ta porażka boli, gdy rano się budzę, to serce kłuje. Ale jestem zmęczony startami i sportem w ogóle po tylu latach pracy. Potrzebuję czasu, żeby odpocząć przynajmniej miesiąc, a później znowu będę pracował.