"Super Express": - Gratulujemy wyniku. Ale czy nie za wcześnie na taki wystrzał?
Marcelina Witek: - To był start "na przetarcie", w którym miałam głównie dopracować rozbieg przed rzutem. Trochę jestem zaskoczona, ale z drugiej strony podczas zgrupowań w Hiszpanii osiągałam 65 m. Na "wyskok" czekałam w ubiegłym roku, gdy trzy razy przerzuciłam 63 m, a dalej się nie udawało. Mój trener i tata mówił, że to przyjdzie za rok albo za dwa. Przyszło już w tym roku.
- Nie wzięło się to jednak z niczego.
- To raczej efekt lat treningu i dobrze przepracowanej zimy. W minionym roku nie było znaczących zmian. W technice, którą zmieniliśmy przed poprzednim sezonem, tylko doskonaliłam pewne szczegóły. Nie zmieniła mi się waga ciała, wciąż mam 67 kilo, chociaż przybyło mi mięśni. Staraliśmy się obudować nimi stawy, żebym mniej była narażona na kontuzje. I widać poprawę sprawności organizmu, choćby w podciąganiu na drążku, co sprawiało mi problemy. Albo w chodzeniu na rękach. Przeszłam w ten sposób 16 m, o pięć więcej niż poprzednio.
- Zbuntowała się pani kiedyś przeciw ojcu i trenerowi?
- Taki bunt byłby zwątpieniem w trenera. Według mnie, jeśli zawodnik zwątpi w trenera, nie uzyska żadnych rezultatów. Ja zaufałam tacie i podporządkowałam się mu w stu procentach. Efekty widać. A prywatnie też nie miewałam cichych dni z rodzicami. Chociaż miałam własne zdanie, nie byłam zbuntowaną nastolatką.
- Przejęła się pani tym, że jest wiceliderką światową?
- Gdybym tak myślała, spoczęłabym na laurach. Nie jestem kimś takim. A po uzyskanym wyniku 66,53 m tata wycofał mnie z konkursu, żebym pozostawiła sobie niedosyt.
- Jak daleko chce pani zajść w tym roku?
- Bardzo chcę pójść do przodu, a to najważniejsze. Niczego nie deklaruję, ale w głowie swoje mam i czekam na efekty. Mam nadzieje, że przyjdą (uśmiech).