"Super Express": - Dlaczego aż sześć lat zajął panu powrót do wielkiej formy?
Paweł Wojciechowski: - Ba, gdybym to wiedział, to pewnie szybciej bym wrócił do takiej formy. Na pewno przyczyniły się do tego kontuzje. Z tych poważniejszych były trzy czy cztery od roku 2011. W dodatku ciągnęły się miesiącami. Swoje zrobiły też błędne decyzje co do sposobu trenowania, długości rozbiegu, wyboru tyczek. I wyszło na to, że potrzebowałem zmiany trenera, nowych metod. Z Wiesławem Czapiewskim współpracujemy dwa lata i mam nadzieję, że zdobędziemy medal olimpijski.
- W czym jest pan lepszy niż sześć lat temu?
- Teraz lepiej wiem, co chcę osiągnąć, i bardziej w siebie wierzę. W Daegu miałem dużo szczęścia, wygrałem po skoku, w którym poprzeczka drgała, ale nie spadła.
- Może więc sukcesy przyszły zbyt wcześnie?
- Niewykluczone. Ale gdyby nie przyszły wtedy, w 2011 roku, być może nie przyszłyby wcale...
- Nie irytuje pana, że Piotr Lisek skoczył już sześć metrów, a pan dotąd nie?
- Wynik Piotra tylko zmotywował mnie do dalszej pracy. Wiem, że w niczym nie jestem gorszy od niego. Sześć metrów to mój cel nie od dzisiaj. Mam nadzieję, że to się uda. Więcej: wiem, że się uda!!! Zrobię wszystko, żeby stało się to nawet w tym roku. Trzeba tylko takiego konkursu jak w Lozannie i wiary w osiągnięcie tej granicy. Teraz ją mam.
- Nie stresuje pana to, że tyczki się panu czasami łamią?
- Złamały się nieraz. Ostatnio na treningu w sezonie halowym. Ale chociaż producent jest ten sam co tyczek, które pękły w tym roku Piotrowi i Robertowi Soberze, nie zmieniam marki. Uważam to za ryzyko wkalkulowane w zawód. Kiedy jedna tyczka pęka, biorę następną.