Wojciechowski, mistrz świata 2011, w obecnym sezonie zajmuje szóstą lokatę w tabeli światowej z wynikiem 5,87 m. Wymarzona wysokość 6 metrów wciąż mu się wymyka.
„Super Express” - O ile wyżej skoczyłby pan wyżej w Radomiu, gdyby był tutaj Piotr Lisek?
- Nie skoczyłbym wyżej, bo mocno walczył ze mną Robert Sobera. I omal nie pozbawił mnie tytułu mistrza świetną trzecią próbą na 5,80.
- Nie złości pana to, że wciąż nie doskakuje pan do takich wysokości, jak by pan chciał?
- Ta wysokość wcale się ode mnie nie oddala. A minimum na mistrzostwa świata to solidny wynik (wynosi właśnie 5,71 m – przyp. red.). A poza tym, żeby było dobrze, trzeba zejść w dół, by potem wznieść się na wyżyny. I myślę, że jestem na dobrej drodze, by pokazać, na co mnie stać. Bo jak dotąd szukam, macam. Ale w końcu wymacam.
- Jak mówi pana kolega Przemysław Czerwiński: chodzi o znalezienie punktu G tyczki…
- Zostawmy Przemkowi jego wypowiedź. Ale dążymy do tego samego (śmiech).
- Czego brak do optymalnej formy?
- Trzeba powtarzać dobre skoki, co ostatnio niezbyt często mi się zdarza. Chodzi o pokonywanie niższych wysokości dopiero w trzeciej próbie. Ale przecież sezon halowy skończyłem z bardzo dobrym wynikiem 5,90 m i tytułem mistrza Europy. A teraz zależy mi przede wszystkim na wyniku w Katarze. I wciąż wierzę, że się uda.
- Ta wiara nie osłabła trochę dzisiaj?
- Absolutnie. Bałbym się, gdyby dzisiaj było za dobrze. Pozostaje jeszcze pięć tygodni. Szczyt formy trwać może dwa – trzy tygodnie. U mnie tendencja jest zwyżkowa. I z takim nastawieniem kładę się spać, a budzę się lepszym.