"Super Express": - Ma pan powody uważać się za arcypechowca...
Robert Sobera: - Nie mam chyba części ciała, która w trakcie mojej kariery nie doznałaby kontuzji. Miałem nadzieję, że limit pecha już się wyczerpał, a tu znowu uraz. Cóż, taki mój los. A może to próba charakteru? Bo po wypadku nie myślałem, by porzucić sport, tylko by jak najszybciej wrócić do skakania. Na razie czynię to ze skróconego rozbiegu: osiem kroków zamiast szesnastu.
- Nie kładzie pan kreski na obecnym sezonie?
- Gdyby tak było, pojechałbym na wakacje. Mam nadzieję, że na przełomie miesiąca będę mógł wreszcie zastosować pełny rozbieg. Bez tego nie ma pełnego wygięcia tyczki.
- Pamięta pan historię skoczka narciarskiego Simona Ammanna z igrzysk 2002?
- Pamiętam, jak wystrzelił po złote medale. Po kontuzji zawodnik jest bardziej zdeterminowany i rzuca na szalę wszystko, co ma, całą swoją energię. Ja jednak na razie nie wyobrażam sobie takiego wyskoku jak Ammann. Dominuje we mnie niepewność.
- Podobno zmienia pan producenta tyczek?
- Nie od razu. Co prawda to była już trzecia tyczka marki Pacer, jaka mi się złamała w ciągu dwóch lat i mam o to żal, ale nie wiem, czy jest to wina producenta. W tym sezonie zostanę przy niej. Jest lżejsza i bardziej "dynamiczna" od tyczek Spirit, które... zamówiłem już, z zamiarem używania ich po tym sezonie.
- Kogo lub co obwinia pan o to, co się stało?
- Jeśli obwiniać, to głównie siebie, bo być może skusiłem los. Na tamtym treningu "wszedłem" w tyczkę mocniej niż zwykle, wiedząc, że w takiej sytuacji sprzęt czasem pęka. Ale z drugiej strony uważam, że nie ma sensu skakać i nawet ryzykować, nie używając pełnych możliwości.