Łukasz Olszewski (Super Express): - Da się Ciebie nazwać inaczej, niż człowiek-maszyna?
Robert Karaś: - Odbieram to jako komplement więc bardzo dziękuję, ale ja tego tak nie widzę. Każdy sportowiec - zawodowy, wyczynowy, amatorski, okazjonalny - który wykorzystuje swoje ciało do przekraczania własnych ograniczeń jest w jakimś sensie maszyną.
ŁO: - Pobiłeś obowiązujący rekord o ponad 7 godzin. Dla zwykłego człowieka to jest abstrakcja. A dla Ciebie?
RK: - Było to moje marzenie, żeby pobić ten rekord świata. Jestem bardzo szczęśliwy i wdzięczny całemu teamowi za znakomitą robotę i wsparcie, które umożliwiło spełnienie tego marzenia. Trasa na Florydzie była naprawdę bardzo trudna więc ten rekord daje podwójną satysfakcję.
ŁO: - Pod koniec zawodów sytuacja wyglądała bardzo źle. Co było wtedy w twojej głowie i co czułeś w ciele – o ile da się w ogóle coś czuć po takim wysiłku.
RK: - Niestety dosyć szybko pojawił się problem z paznokciami, które bardzo spuchły i to powoduje duży ból. Do tego na kilkanaście kilometrów przed końcem miałem problem z achillesem. Nie pamiętam co miałem w głowie - wiem, że w pewnym momencie zacząłem mówić sam do siebie, że zostało tak niewiele, że zaraz się to zakończy.
ŁO: - Jak w tych najgorszych chwilach wyglądały kulisy? Twój tram namawiał cię do skończenia, czy wręcz przeciwnie?
RK: - Cały team nieustannie mnie motywował do kontynuowania wyścigu. Był tylko jeden moment, który zagrał chyba inaczej niż zakładaliśmy. Na ok 10 pętli przed końcem przy moim stanowisku pojawił się mój synek. Ekipa była przekonana, że gdy go zobaczę to będę chciał szybciej zakończyć wyścig, ale ja się trochę rozpadłem jak go zobaczyłem. Odechciało mi się na chwilę biec i chciałem już tylko się z nim położyć w łóżku razem z Agą i zostawić to wszystko. Na szczęście po chwili przeszło to w motywacje, żeby się pospieszyć i kończyć tę imprezę.
ŁO: - Twój wyczyn wzbudził ogromne poruszenie – oczywiście przez niedawną dyskwalifikacje. Po zakończeniu zawodów zaglądałeś do internetu, czy wolisz się na tym nie skupiać?
RK: - Oczywiście, że zaglądałem. To niesamowite ile osób w Polsce zarwało noc i do końca, pętla po pętli śledzili moje zmagania. Otrzymałem masę pozytywnych wiadomości i komentarzy. Jestem tym aż onieśmielony. Bardzo to budujące. Nie sposób odpowiedzieć każdemu, więc chciałbym z tego miejsca wszystkim powiedzieć jedno wielkie DZIĘKUJĘ ZA WASZE WSPARCIE.
ŁO: - Łukasz „Juras” Jurkowski napisał „Robert wpadł, dostał karę. Startuje dalej. Niesamowite jest też to jak niewiele wiecie o sporcie i wyczynie Karasia. Ja coś w życiu liznąłem. Nie ma takiego koksu, który pomoże Ci wykręcać takie rezultaty.” - Myślisz, że spada na Ciebie za duży hejt i czy Twoim zdaniem to się kiedyś skończy, czy po każdym starcie będą Ci wypominane te substancje? RK: - Ludzie mają prawo do własnych opinii. Wiem, że wtedy spie****łem. Byłem zbyt ufny i nieostrożny. Potem źle to tłumaczyłem. Czasu nie cofnę, ale wyciągnąłem wnioski z popełnionych błędów i piszę nowe rozdziały swojej sportowej przygody. Przepraszam tych, których zawiodłem. Dziękuję tym, którzy dalej mi kibicują. Przed nami jeszcze wiele pięknych przygód i emocji.
ŁO: - Ile trwa powrót do pełnej dyspozycji po takim starcie? Jak wyglądają pierwsze godziny i dni po tym, jak już ukończysz zawody?
RK: - Pierwszych godzin praktycznie nie pamiętam. Żona i chłopaki z teamu mi przypominali co się działo po powrocie do domu. Z tych emocji nie mogłem zmrużyć oka. Po 60h wyścigu wydawałoby się, że padnę jak dziecko, ale nic z tych rzeczy. Nie wiem ile potrwa powrót do pełni sił. Teraz czekam aż zejdą te paznokcie ze stóp. Nic przyjemnego, ale…ja to po prostu kocham. Czasem sam nie wiem dlaczego, ale chwilę po wyścigu już marzę o kolejnym.