"Super Express": - W sezonie letnim częściej dominują Afrykanie. Czy tak być musi?
Adam Kszczot: - Mają przekazywaną z pokolenia na pokolenie wrodzoną wydolność, wytworzoną na wysokości 2000 metrów i wyżej. Wbrew przesądom nie wszyscy mieszkają w lepiankach i dotknięci są biedą. Niektórzy żyją na stałe w USA. Europejczycy z kolei prezentują raczej siłowy typ biegania. Ja nigdy nie miałem kompleksu czarnej skóry. I uważam, że niczym nie różnię się z natury od mistrza i rekordzisty świata Kenijczyka Rudishy. Mój cel na letni sezon to biegać regularnie na poziomie 1.43 min, a czasami 1.42 (jego rekord życiowy na stadionie to 1.43,30, a rekord świata Rudishy - 1.41,01 - red.). Prawdopodobnie byłoby to na miarę medalu olimpijskiego. Ale sukces zależy od bardzo wielu zmiennych, nie tylko od czasu.
- Dlaczego nie próbuje pan trenować w Kenii, tak jak czyni kolega z bieżni Marcin Lewandowski?
- Jestem od Marcina dwa lata młodszy. Mój organizm mówi, że nie pora jeszcze na treningi na wysokości 2000 metrów. Mógłbym się zagubić. W zimie trenuję na 1300 m w RPA, a przed sezonem pojadę do Sankt Moritz na 1800 m. Ponadto jestem raczej typem sprintera, a Marcin to wytrzymałościowiec.
- Czy to dobrze, czy źle, że ma pan w kraju takiego mocnego rywala?
- Bardzo dobrze. Nasza rywalizacja znakomicie motywuje mnie do wytężonej pracy, a przy tym jesteśmy bardzo dobrymi kolegami.
- Jak wymawiane jest za granicą pana trudne nazwisko?
- Nie do końca prawidłowo, ale coraz lepiej. Już na tyle zrozumiale, że jestem w stanie rozpoznać, że to o mnie mowa (śmiech).