"Super Express": - Uratował pan honor polskich ciężarowców...
Bartłomiej Bonk: - Nastawiłem się na wojnę, bo medali nikt nie daje za darmo. Pomogły mi determinacja i wola walki, to cechy wojownika. Nie wiedziałem, ile dźwignę, ale nie było opcji, bym się poddał.
- Podobno założył się pan, że mimo kłopotów treningowych, rodzinnych i zdrowotnych jednak zdobędzie pan medal
- Tak, założyłem się z moim fizjoterapeutą, Krzysztofem Zwierzem. Ale to było w formie żartu. Chociaż... czułem, że jednak mogę dobrze wypaść. A skoro wygrałem, on będzie biegał bez koszulki po rynku w Opolu. Czekam, aż się ochłodzi....
Zobacz również: Podnoszenie ciężarów. Bonk zdobył medal dla córki
- Który medal trudniej było zdobyć: ten we Wrocławiu czy olimpijski, przed rokiem?
- Chyba jednak olimpijski, bo wtedy rywale atakowali mój wynik. A we Wrocławiu, gdy zakończyłem występy, w grze pozostali już tylko lepsi ode mnie, nie było takich nerwów. A poza tym igrzyska są raz na cztery lata.
- Czy coś panu przeszkadzało bezpośrednio przed startem, dolegliwości, nadwaga...?
- Kiedy zaczynałem trenować parę miesięcy temu, miałem niedowagę, ważyłem tylko 98 kilo. A dolegliwości? Jak się dźwiga ciężary na takim poziomie, to nie ma dnia, żeby coś nie bolało.
- Więc pewnie teraz rzuci pan sztangę w kąt?
- O nie, są jeszcze ostatnie zawody ligowe. Nasz klub, Budowlani Opole, ma przewagę nad rywalami i musimy po raz kolejny zdobyć mistrzostwo.