"Super Express": - To był najbardziej bolesny upadek?
Joanna Jabłczyńska: - Tak, ale na wypadki w maratonach MTB zawsze trzeba być przygotowanym. Dwa lata temu w Dolsku miałam kolizję z innym uczestnikiem wyścigu. Do dziś mam po tym bliznę na piszczelu. Krew się lała, ale zacisnęłam zęby, chciałam jechać dalej. Niestety, ból był potworny. Popłakałam się... ze złości, że nie mogę jechać dalej.
- Taka jesteś odporna na ból...?
- Inaczej nie miałabym w tym sporcie czego szukać. Poza tym jestem uparta, muszę dojechać do mety. Kiedyś w Izdebnej ścigaliśmy się w deszcz, błoto po pachy. Koszmar. A jeszcze zablokowały mi się hamulce, półtorej godziny się z nimi męczyłam. Wreszcie ktoś mi pomógł i je odkręcił. Do mety dojechałam po siedmiu godzinach... bez przednich hamulców. Ale dojechałam!
- W kontraktach aktorskich nie masz zakazu ścigania się na rowerze?
- Oczywiście, są pewne ograniczenia, ale moi szefowie wiedzą, że gdybym się nie ścigała, to byłabym nieszczęśliwą aktorką (śmiech). O skali mojego uzależnienia od kolarstwa może świadczyć fakt, że gdy kupowałam samochód, to interesowało mnie tylko jedno - czy się w nim zmieści rower. Nieważny był kolor, silnik...
- Maratony to ogromny wysiłek. Stosujesz jakąś dietę?
- Jem dużo makaronów, lubię steki, ale najważniejsza jest moja cera, ciało, zdrowie, temu podporządkowuję dietę. Jednak zwykle jem to, na co mam ochotę.
- Powtarzasz, że wielkiej kariery w kolarstwie nie zrobisz, ale chyba marzysz o medalach, zwycięstwach
- Nie mam organizmu sportowca. Jestem zdrowa, ale lekarze zalecają mi spokojniejsze dyscypliny, joga, pilates. Ale ja muszę jeździć! To najważniejsze. Zwycięstwa nie są mi potrzebne, aby czuć się spełniona i szczęśliwa.