"Super Express": - Czego najbardziej zabrakło siatkarzom w Londynie?
Zbigniew Zarzycki: - Charakteru. Za bardzo wierzyli w cuda, za mało w siebie. Do tego trzeba mieć jaja. Słyszę ciągle o presji, której nie wytrzymali. Proszę, a Bolt jakoś wytrzymuje. Słyszę o balonie nadmuchanym bez sensu. Jak to bez sensu? Skoro wygrywali wszystko, należało to przed kimś ukryć?
- Wy też jechaliście do Montrealu pod presją deklaracji Wagnera o złocie.
- Ale my w nią wierzyliśmy od początku do końca i pokazywaliśmy to na boisku. A po meczach w Londynie słyszę od znajomych: wy byliście facetami, a to są jakieś dzieci. Nasi gracze nie nauczyli się cierpieć. Mówią, że ciężko trenują, ale gdyby dostali taką szkołę jak my u Wagnera, to by chyba umarli.
- Trener Anastasi zawalił coś w przygotowaniach?
- Ja mu nawet współczuję. Skoro miał sukcesy i wygrywał, robił wszystko jak do tej pory, był pewien, że idzie w dobrą stronę. Może gdzieś zgubił kontakt z graczami, może zmyliły go dobre wyniki.
- Szczyt formy był za wcześnie?
- Zadowoliliśmy się komercyjnym, zabawowym turniejem w Sofii, a inni potraktowali Ligę Światową jak etap przygotowań do igrzysk. To, że Kurek był tam najlepszym graczem finału, nie ma znaczenia. Takie rzeczy usypiają słabych. Inna sprawa, że w tydzień 12 ludzi nie może stracić nagle formy. Momentami miałem wrażenie, że woleliby, by zagrał za nich trener.
- Co dalej z tą drużyną?
- Nikt mnie już nie nabierze na Rio za 4 lata. Nie jest to zespół moich marzeń, choć czasami żałuję, że nie występuję na parkiecie w obecnych czasach. Mógłbym grać w kratkę, ale przynajmniej dorobiłbym się na reklamach jogurtów.