"Super Express": - Lepszego momentu na pierwszy od 14 miesięcy triumf w PŚ nie można było sobie wymarzyć...
Sylwia Gruchała: - Bardzo potrzebowałam tego zwycięstwa. Na dwa miesiące przed igrzyskami wreszcie dostałam potężny zastrzyk pewności siebie i wiary, że to, co robię, ma sens. Pół roku temu postawiłam wszystko na jedną kartę, przenosząc się z Gdańska do Warszawy. I wygląda na to, że to ryzyko się opłaci.
- W AZS AWF Warszawa trenuje pani, walcząc z mężczyznami. Ten eksperyment okazał się strzałem w dziesiątkę.
- Z facetami nie ma zmiłuj. Są szybsi, dynamiczniejsi i silniejsi niż kobiety. Zmuszają mnie do maksymalnego wysiłku i te ciężkie sparingi procentują. Wcześniej miałam problemy z zawodniczkami prezentującymi męski styl walki. Teraz sobie z nimi radzę. Znakomicie układa się też moja współpraca z trenerem Piotrem Majewskim. Wie, jak do mnie podejść. Ostatnie trzy lata to były męczarnie. Brakowało mi pozytywnych bodźców, cierpiałam, płakałam... Teraz nawet po najbardziej wyczerpującym treningu już nie mogę doczekać się następnych zajęć.
- Przed igrzyskami w Pekinie, które skończyły się dla pani klęską, mówiła pani, że stolica Chin źle się pani kojarzy, bo kiedyś zgubiła się tam pani i przez kilka godzin zapłakana nie mogła się odnaleźć. Jak kojarzy się pani Londyn?
- Dobrze. Nigdy tam nie walczyłam, a jako turystce miasto podoba mi się bardzo. Zresztą jeżeli dalej będę w takiej formie, to nie będzie miało znaczenia, gdzie będziemy walczyć.
- Kilka miesięcy temu mówiła pani, że to pewnie ostatnie igrzyska w karierze...
- Na razie nie chcę niczego definitywnie deklarować, bo nie wiadomo, co się wydarzy. Przecież gdyby nie moi nowi sponsorzy, to kto wie, czy nie musiałabym zakończyć kariery wcześniej. Uwierzyli we mnie i dzięki nim nie poddałam się. Można powiedzieć, że Red Bull dodał mi skrzydeł, a produkowany przez firmę Almar wędzony łosoś dał mi nową siłę (śmiech).