Nie można było w to uwierzyć: we wtorek po parkiecie hali Yoyogi biegało sześć zawodniczek w niebieskich koszulkach z biało-czerwoną flagą na piersiach, ale kompletnie nie było zespołu. A Chinki, nie grając wcale rewelacyjnie, nie pozostawiły Polkom złudzeń. Właściwie to nie rywalki wygrały, tylko nasza drużyna dała się łatwo pokonać, momentami... pomagając przeciwnikowi.
Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przy stanie 0:1 w setach i 23:20 dla Polski w drugiej partii, tracimy nagle 5 pkt z rzędu? A gdy Polki przegrały 23:25, kompletnie zeszło z nich powietrze.
- Gdybyśmy wygrały, na pewno byłoby zupełnie inaczej. Później zwiesiłyśmy głowy i nie podjęłyśmy walki - przyznała, mając łzy w oczach kapitan zespołu Aleksandra Jagieło (30 l.).
Ostatni set to było już dobijanie niewierzących w sukces polskich siatkarek. Marsowe miny i spuszczone głowy naszych zawodniczek po meczu nie wróżą niczego dobrego w środowym spotkaniu z Turczynkami, które jest walką o pozostanie w turnieju. W razie porażki wylatujemy poza dwunastkę i już jutro kończymy udział w mundialu. Wygrana pozostawi szanse gry o miejsca 5.-8. lub 9.-12., jednak może równie dobrze nie zapewnić reprezentacji Polski pozostania w mundialu, bo o kolejności będzie w każdym przypadku decydować stosunek małych punktów. Ten najgorszy scenariusz jest jednak mało prawdopodobny.
- Nie myślałam wcale o półfinale, raczej realistycznie oceniałam szanse - powiedziała Małgorzata Glinka-Mogentale (32 l.), jedna z dwóch siatkarek - obok Anny Werblińskiej (26 l.) - do których nie można mieć zastrzeżeń po tym meczu. - Chciałabym być w pierwszej ósemce, ale nie wiem, czy to wciąż wykonalne. Taki był mój osobisty cel na ten mundial.
- Gdy mamy tylko dwa motory napędowe w postaci Glinki i Werblińskiej, to jest za mało - komentuje trener Jerzy Matlak (65 l.) - Do tego potrzeba rozgrywającej i środkowych, których dzisiaj na boisku nie było w ogóle widać.