W 2021 r. Werona, w 2022 Lublana, w 2023 Turyn – wszędzie tam Smith stanowił jedno z podstawowych ogniw Zaksy – triumfującej w Europie już trzeci sezon z kolei. Rutyna amerykańskiego gracza, który słynie z perfekcyjnego przygotowania fizycznego, twardości nad siatką i w polu serwisowym oraz tego, że... od urodzenia w 90 procentach nie słyszy i używa aparatów słuchowych (przyczyny jego dolegliwości nie określono nigdy w sposób ostateczny – red.) – jest powszechnie znana. To byłby nieoceniony członek każdej szanującej się drużyny, można powiedzieć, że jego wartość rośnie z wiekiem, bo ani trochę nie widać, by urodzony w 1985 roku siatkarz zwalniał tempo z roku na rok. Może nawet przeciwnie.
Smith po finale w Turynie nie chciał porównywać trzech złotych sezonów swojego klubu w Lidze Mistrzów. – To chyba niemożliwe – powiedział tylko i wolał mówić o tym, co wydarzyło się w zakończonych właśnie rozgrywkach. – Uważam, że momentem, który bardzo nas podbudował, był wygrany Puchar Polski z Jastrzębiem, w którym mieliśmy wzloty i upadki, ale potrafiliśmy się podnieść. Drobne rzeczy, które robiliśmy, zadecydowały wtedy o wszystkim, krok po kroku.
Amerykanin zwraca uwagę, że Zaksa pokazywała w tym sezonie nieco inną twarz od strony technicznej. – Bardziej bazowaliśmy na systemie blok-obrona niż na pierwszej akcji po przyjęciu – wskazuje Smith. – W tym sezonie nie mieliśmy może tak dopracowanego przyjęcia i dogrania piłki, ale w bloku i obronie dawaliśmy sobie znakomicie radę i dzięki temu były szanse na punkty z kontry.
Smith: Nie jestem bohaterem
– Po tym jak w trzecim meczu finału PlusLigi nie mogliśmy się nawet do nich zbliżyć, fakt, że w Turynie pozostawaliśmy w grze jak równy z równym, dał nam natychmiast dużo pewności siebie – zauważa amerykański siatkarz. – Wiedzieliśmy, że umknęła nam okazja, zdawaliśmy sobie też sprawę, że nie potrzeba żadnych wielkich zmian w naszej grze. Wyszliśmy z założenia, że należy poprawić drobne elementy, dokładniej wykonywać akcje. Nie trzeba było serwować asa za każdym razem, ale liczyło się utrzymanie presji na rywalu, a potem trzeba było się oprzeć na naszej grze w obronie i bloku.
Smith nie czuje się bohaterem sezonu i szybko wyjaśnia dlaczego. – Nie można tak do tego podchodzić w takim zespole, jakim jest Zaksa – przekonuje środkowy kędzierzynian. – Przecież choćby Bednorz był nie do zatrzymania w półfinale, każdy miał swoje dobre momenty, ja także. Dlatego należy docenić chłopaków, bo wszyscy ciągnęli ten zespół.
Czwarte złoto Zaksy z rzędu?
Do przypadku odrodzenia Zaksy w finale LM doskonale pasuje maksyma „Nigdy nie możesz nie doceniać serca mistrza” Smith zgadza się. – To wynika z naszego doświadczenia w takich meczach – zauważa. – Możemy z tego czerpać, a poza tym jesteśmy teamem walczaków. Kiedy ktoś nas przyciska do ściany, wtedy wciąż widzimy szansę rewanżu. W finale PlusLigi Jastrzębie było na zupełnie innym poziomie i musieliśmy sobie po tym przykrym momencie przypomnieć, na jakim poziomie potrafimy grać. W gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do prostej rzeczy: tego, co pokażesz w danym momencie na parkiecie, a nie tego, co demonstrowałeś tydzień czy dwa wcześniej.
– W tym momencie piszemy historię – jest pewien Smith. – Podobną jak kiedyś pisały inne wielkie zespoły. A czwarty raz złoto w Lidze Mistrzów dla Zaksy? W sumie czemu nie? Zobaczymy, co się wydarzy w kolejnym sezonie. Drużyna wróci w podobny składzie, wszystko przed nami – kończy Smith, któremu podczas świętowania na parkiecie w Turynie towarzyszyła rodzina: żona, syn i córka.