W poniedziałek Sulęcki wrócił do Polski, a każdego, kto na lotnisku chciał się z nim gorąco przywitać, od razu przestrzegał: "Tylko ostrożnie!" - mówił pięściarz, jednocześnie wskazując na opuchniętą, zabandażowaną rękę. Niemal prosto z lotniska pojechał na badania, po których spadł mu kamień z serca. - Będę żył! - śmieje się Sulęcki w rozmowie z "Super Expressem". - Lekarz powiedział, że ręka nie jest złamana, żadna kość nie jest uszkodzona, ale powstał obrzęk. Ręka jest mocno stłuczona, ale najważniejsze, że jest cała! - tłumaczy pięściarz.
Do feralnej kontuzji doszło w 8. rundzie pojedynku z Rosado, prawdopodobnie w momencie gdy Sulęcki przepiękną akcją zakończoną prawym prostym posłał rywala na deski (drugi raz w tym pojedynku). - Byłem pewny, że doszło do złamania, bo odczułem potworny ból - wyznaje "Striczu", który w następnej rundzie dwukrotnie lądował na deskach, ale doszedł do siebie i "dowiózł" pewne zwycięstwo do końca. - Zacząłem myśleć o tej ręce, z tyłu głowy miałem walkę o pas i się zdekoncentrowałem. Popełniłem fatalny błąd, z którego muszę wyciągnąć wnioski.
Prawdopodobnie jutro pięściarz przejdzie zabieg USG, a później rezonans magnetyczny, który ostatecznie ma rozwiać wątpliwości. - Ważne, że kości i nadgarstek są całe i na pewno obędzie się bez operacji. Z dnia na dzień opuchlizna się zmniejsza, dlatego jestem dobrej myśli - mówi Sulęcki, którego prawdopodobnie w czerwcu czeka pojedynek z czempionem WBO wagi średniej Amerykaninem Demetriusem Andrade (31 l., 27-0, 17 k.o.). - Na pewno będę gotowy na ten termin! Zamieniłem z Demetriusem kilka słów, bo był w Filadelfii na mojej walce. Sprawia wrażenie miłego chłopaka, ale jeśli spotkamy się w ringu to będzie ogień. Nie mogę doczekać się naszej walki! - ekscytuje się "Striczu".