Prawda jest taka, że Martin Lewandowski i Maciej Kawulski (których bardzo cenię i trzymam kciuki, żeby ze swoją organizacją podbili Europę) są znakomitymi biznesmenami, a nie dziadkami prowadzącymi ostrożnie swoje wnuki za rączkę do przedszkola. A tak było do niedawna w boksie. Zawodnicy mieli stypendia (od 2-3 tysięcy do 10-12 tys. miesięcznie), opłaconych trenerów, masażystów, mieszkanie, odżywki, operacje (nie małe koszty, przykładowo ostatnia operacja Szpilki kosztowała przykładowo 17 tys zł)… Prowadzono ich ostrożnie, często podstawiano puszki soku pomidorowego do obicia, aby tylko nabić rekord i doprowadzić do walki o tytuł za dużą kasę (i dla zawodników i dla promotorów). Dla jednych ta kasa była większe, dla drugich - mniejsze. Generalnie za mała, bo kto nie chciałby więcej zarabiać.
W KSW takich luksusów nie ma. - Płacimy tylko za galę plus bonus za zwycięstwo. Jeśli zawodnik wygrywa, to następną wypłatę ma wyższą o ten bonus. Jak przegrywa, zostaje mu sama podstawa. O resztę wszyscy muszą się martwić i opłacać sami. Mamy oczywiście kontakty z firmami medycznymi, załatwiamy operacje, ale opłaty ponoszą sami zawodnicy – wyjaśniał mi Martin Lewandowski.
Rafał Jackiewicz gdy był w boksie, miał stypendium (największe 4 tys. zł), za walki dużo nie zarabiał. „Powiedziałbym tak. W boksie zasłużyłem na większe wypłaty, zwłaszcza za walki o tytuły. W KSW dostałem tyle na ile nie zasłużyłem. ”
Rafał nie ukrywa: „Do KSW poszedłem dla kasy”. Powiem prosto z mostu. Tym którzy chcą jego śladem Jackiewicza iść do KSW nie chodzi o sportowe ambicję, ale też o kasę. Gadanie o sprawdzeniu się, nowych wyzwaniach to ble, ble, ble…
Ciekawy jestem czy się ze mną zgadzacie.