"Super Express": - Czuje się pani pechowcem?
Sylwia Jaśkowiec: - Absolutnie nie. Moja kariera biegnie falami, raz na wozie, raz pod wozem. Mam chwile łez i chwile radości, satysfakcji. Stało się, jest w tym także moja wina.
Co Kamil Stoch nosi na ręku?
- Jakie wnioski na przyszłość?
- Żebym bardziej słuchała sygnałów ciała. Gdybym wcześniej reagowała na pojawiający się ból, byłoby mi dzisiaj łatwiej. Poniosła mnie ambicja. Ale mam nadzieję, że sezon jeszcze nie przepadł. Może wystartuję jeszcze w mistrzostwach Polski, Pucharze FIS czy w maratonach.
- To pani chciała odejść z grupy Justyny Kowalczyk?
- Nie. Chciałam tam zostać jak najdłużej. Ale okoliczności zdecydowały inaczej. Poprzedni sezon dla Justyny był słabszy, potrzebowała się odbudować. I chyba można wierzyć, że teraz jest już tą dawną Justyną, zdeterminowaną do walki. A dla niej najlepsze warunki treningu to praca indywidualna, samotnie, bez sparingpartnerek. Ja zaś dostosowuję się, mogę pracować i w grupie, i indywidualnie, sprint czy dystans.
- Co pani przez to straciła?
- Treningi indywidualne, bo trener kadry musi ogarnąć pracę kilkorga zawodników. W niewielkiej grupie trenera Wierietielnego był indywidualizm, znakomite warunki, wręcz komfort pracy. Do tego dochodziło doświadczenie trenera i dobre porozumienie z nim. Natomiast trening odbywał się na granicy ludzkich możliwości. Musiałam gonić Justynę lub trzymać się jej na każdym treningu. Poprawiało to mój poziom sportowy. Zostałam jednak przekazana w dobre ręce. Trener Petrasek ma podobne metody jak trener Wierietielny.