Kobe Bryant wyznaczał trendy w światowym sporcie i nikt nie mógł się spodziewać, że poniesie śmierć w sposób tak nagły i niespodziewany. A jednak - kiepskie warunki pogodowe miały przyczynić się do tego, że jego prywatny śmigłowiec nagle spadł na ziemię podczas lotu. Zderzenie było na tyle silne, że osób przebywających na pokładzie - w tym Amerykanina i jego córki "Gigi" - nie udało się uratować nawet pomimo ekspresowego wezwania na miejsce służb medycznych.
Telewizja "Extra" skontaktowała się z jednym ze świadków wypadku Bryanta, Scottem Daehlinem. - Stwierdziłem, że lecą okropnie nisko - nie ukrywa mężczyzna. I opisuje: - Uderzenie nastąpiło dwadzieścia sekund później. I nie było zbyt głośne. Coś jakby kruszenie, pękanie szkła. Maszyna zatrzymała się w zasadzie natychmiast. Zwyczajnie wszystko się skończyło.
Cytowany świadek wezwał na miejsce służby ratunkowe w ciągu niespełna minuty, ale i tak było już za późno, aby kogolwiek uratować. - Nie słyszałem niczego, co wskazywałoby na jakś awarię. Myślę, że pilot był zdezorientowany. Mam nadzieję, że nikt nie cierpiał, ponieważ to było bardzo, bardzo szybkie - podsumował Daehlin.
Świat sportu od niedzielnego wieczoru czasu polskiego pogrążony jest w żałobie. Hołd Bryantowi oddają zarówno sportowcy, jak i kibice.