19 marca 1993 roku Chicago Bulls rozgrywali u siebie mecz z Washington Bullets, wówczas najsłabszą drużyną Konferencji Wschodniej NBA. To miała być kolejna wielka noc Michaela Jordana, który zaledwie tydzień wcześniej rzucił 52 punkty w wygranym meczu z Charlotte Hornets. Lider „Byków” nie spodziewał się jednak, że nie tylko nie będzie najlepszym strzelcem spotkania z Bullets, ale na dodatek gospodarze sensacyjnie ulegną outsiderowi. Bohaterem wieczoru okazał się ligowy anonim – LaBradford Smith.
Grał na tej samej pozycji co Jordan. Znany z kapitalnej defensywy MJ kompletnie nie był jednak w stanie zatrzymać rywala. Smith trafiał jak chciał, zaliczył 15 z 20 rzutów z gry, zdobył 37 pkt. To był szczytowy moment jego krótkiej kariery zawodowej. Jordan wypadł jak na siebie wyjątkowo kiepsko, spudłował 17 z pierwszych 21 rzutów i zadowolił się „tylko” 25 punktami. Bulls przegrali 99:104. Kibice w Chicago Stadium byli w szoku.
Poważne zarzuty. Kobe Bryant oskarżony o spowodowanie katastrofy, w której sam zginął!
Michael zachował się po meczu fair, choć jak się potem okazało, próbował też trochę kombinować. Przede wszystkim docenił klasę przeciwnika. – To zawstydzająca sytuacja. Ewidentnie nie doceniłem rywala, który wiele potrafi. Ofensywnie mi nie szło, a to się przełożyło na grę w obronie. To muszę poprawić w kolejnym meczu – powiedział po meczu.
Jordan miał okazję do rewanżu błyskawicznie, bo zespoły grały kolejne spotkanie między sobą już następnego dnia w Waszyngtonie. Zemsta była słodka. Wyraźnie było widać, że Michael ma do wykonania misję: zdobył 47 pkt, przy tylko 15 Smitha, a Bulls wygrali 126:101 i pokazali, kto tu rządzi.
Shaquille O'Neal bije na alarm: "Ten sezon NBA powinien być anulowany!"
– Kiedy się szturchnie niedźwiedzia, to lepiej nie spotkać go znowu nazajutrz – mówi 51-letni dzisiaj Smith wspominając moment, gdy dzień po wspięciu się raz w życiu na wyżyny NBA musiał się zmierzyć z Jordanem w rewanżu.
Później na jaw wyszło małe oszustwo Jordana. „Air” mówił reporterom, że zależało mu na zwycięstwie w drugim starciu z Bullets, bo zmobilizowała go sarkastyczna uwaga rzucona przez LaBradforda po pierwszym spotkaniu: „Niezły mecz, Mike”. Sam Smith zarzeka się do dziś, że takie słowa z jego ust nigdy nie padły.
Tak wyglądają prywatne imprezy Kim Dzong Una! Alkohol, karaoke i gorące dziewczyny
Smith nie wybił się potem ponad choćby przeciętność. W NBA spędził tylko trzy sezony, jego średnia punktowa nie przekroczyła ani razu 10 „oczek”. Nigdy już nie rzucił w meczu NBA więcej niż 17 pkt.
Po odejściu z NBA chwilę spędził w lidze filialnej, a potem znalazł pracę poza Stanami. Trafił do Europy. Przez sezon grał w hiszpańskim Leon. W 1997 roku Smitha ściągnął mistrz Polski, Mazowszanka Pekaes Pruszków. Amerykanin, który według nieoficjalnych szacunków miał zarabiać w podwarszawskim klubie 200 tysięcy dolarów za rok gry, nie doprowadził jednak pruszkowskiej drużyny do tytułu.
Po zdobyciu srebra przeniósł się na kolejny sezon do Śląska Wrocław, z którym jednak nie dokończył rozgrywek, zwolniony przed czasem z powodu słabej formy, do której przyczynił się też ponoć jego niesportowy tryb życia.
Czytaj Super Express bez wychodzenia z domu. Kup bezpiecznie Super Express KLIKNIJ tutaj