"SE": - Podobno choroba zmusiła pana do zmiany specjalizacji. Już na trwałe?
Marcin Lewandowski: - To był wirus na tylnej ścianie gardła, który pozbawił mnie aż trzech tygodni treningu. Do tej chwili jeszcze pociągam nosem. Przez ten wirus nie byłem w stanie uzyskać tej zimy rewelacyjnego wyniku na 800 metrów. Wystartowałem więc w mityngu komercyjnym w Toruniu na dystansie dwukrotnie dłuższym, żeby przekazać wynagrodzenie na leczenie 15-miesięcznej dziewczynki, Zuzi. I niespodziewanie osiągnąłem drugi wynik w Europie. Dobro oddało dobro. No i potem pojechałem do Belgradu i zwyciężyłem.
- Łatwiej było na tym dłuższym dystansie?
- Było trudniej, bo to wciąż jeszcze nie moja konkurencja. Ale nie było stresu, nie musiałem niczego udowadniać. Wygrałem po chorobie i niejako "po drodze", ale pokazałem, jakie drzemią we mnie możliwości. Wiele osób wróży mi wielką przyszłość na 1500 m. Zgadzam się, jednak moje serce i ambicje pozostają jeszcze przy 800 metrach.
- Zaczął pan imponować świetnym finiszem.
- To nie tak. Przyzwyczajono się, że tylko Adam Kszczot dysponuje świetnym finiszem. A przecież na każdym mityngu walczymy z Adamem łeb w łeb, do końcowej "kreski". To nie nowa jakość u mnie, to "stary mocny" Lewandowski. Mam nadzieję, że przyjdzie dzień, gdy zdobędę medal mistrzostw świata na osiemsetce, o co ocierałem się już kilka razy. Jak się to stanie, to dystans przedłużę.