- Długo czekała pani na ten upragniony olimpijski medal.
Monika Michalik: - To prawda. To moje trzecie igrzyska, a w Londynie przegrałam walkę o brąz. Wtedy też na koniec moją rywalką była Rosjanka. Jak teraz się okazało, że znów o brąz mam walczyć z Rosjanką, to nawet chwilę popłakałam w szatni, bo przypomniał mi się ten Londyn. Ale tym razem poszło. Myślałam sobie, że to się nie może powtórzyć, że już wiem, jak to jest przegrać walkę o medal, a teraz muszę się dowiedzieć, jakie to uczucie taki pojedynek wygrać.
- I jakie to uczucie?
- Jest jak piękny sen.
- Już w pierwszym pojedynku musiała pani walczyć z mocną Japonką Risako Kawai, która potem wywalczyła złoto. To z pozoru pechowe losowanie na koniec okazało się szczęśliwe.
- Tak, Japonka mnie pokonała, ale doszła do finału, wciągając mnie do repasaży i dzięki niej mogłam powalczyć o ten brązowy medal. Podziękowałam jej już za to. Dostałam od niej drugą szansę i tę już wykorzystałam.
- Po igrzyskach w Londynie miała pani 32 lata. Były myśli o końcu kariery?
- Nie, zaraz po tamtej porażce wiedziałam już, że nie ma mowy o końcu. Miałam już medal mistrzostw świata i Europy. Brakowało mi tylko tego olimpijskiego. I teraz go mam.
- Trener zdradził nam, że prowadzi pani skrupulatne notatki dokomentujące całą kariere.
- Notuje sobie wszystko, co związane jest z treningiem i walkami. To się zaczęło od igrzysk w Atenach. Zapisuję sobie na przykład obserwacje dotyczące zawodniczek, z którymi miałam sparingi. Potem lubię te notatki czytać. Śmiałam się teraz, że z prawie wszystkimi 19 rywalkami, z którymi mogłam tutaj w Rio się zmierzyć, już wcześniej walczyłam lub sparowałam i miałam je w notatkach. Z wszystkimi oprócz Japonki, z którą przegrałam.
- A co było w notatkach o Rosjance, z którą teraz pani walczyła o brąz?
- Kiedyś z nią walczyłam i wygrałam. Wiedziałam, że ona cały czas idzie do przodu. To się sprawdziło.
- Od kiedy pani trenuje zapasy?
- Od 17-18 lat. Zaczęłam dosyć późno. Wcześniej były biegi i przez chwilę karate.
- A czemu wybrała pani zapasy?
- Pochodzę z Trzciela (woj. lubuskie - red.), a tam były tylko zapasy. Teraz jak Anita Włodarczyk zdobyła złoty medal, to sobie pomyślałam, że jakbym się drugi raz urodziła, to bym wybrała rzut młotem. Można jeść ile się chce, i mniej więcej wiadomo, które się zajmie miejsce w zawodach. A w zapasach to do ostatniej chwili nie wiadomo (śmiech).
- Rodzice nie mieli nic przeciwko pani zapasom?
- Nie. Za to, jak coś zbroiłam, to kara była taka, że nie mogłam iść na trening. Wiedzieli, że to lubię i że będzie mi przykro. Trochę nas było w domu, ósemka rodzeństwa, sześciu braci i dwie siostry. Jak nie przypilnowałam tych młodszych, to też mi się dostawało.
- Umiejętności zapaśnicze przydają się czasem w życiu prywatnym?
- Nie miałam takiej sytuacji. Szczerze mówiąc, bałabym się kogoś tak rzucić, bo krzywdę można zrobić.