Tradycje sportowe w rodzinie zapoczątkowała jej mama, która pchała kulą i grała w siatkówkę.
- Fajnie było patrzeć w domu na nagrody sportowe mamy, ale nie tworzyły one we mnie takich emocji, by chcieć być taką jak ona - przyznaje wicemistrzyni olimpijska.
Za to państwo Andrejczykowie dbali o to, by Majka i jej czterej młodsi bracia spędzali czas aktywnie w rodzinnej wsi Kukle koło Sejn na Podlasiu.
- Najbardziej lubiłam wchodzić na drzewa - wspomina ze śmiechem. - Byłam też prowodyrem akcji wbrew rodzicom. Na przykład nocne wyprawy z braćmi nad jezioro albo walka z gniazdem os czy szerszeni. Wtedy bracia słuchali się starszej siostry. Gorzej było, gdy przychodziło posprzątać pokój albo rozładować zmywarkę.
Od trzeciej klasy podstawówki grała w siatkówkę w drużynie szkolnej. Niewiele później zajęłą się lekkoatletyką.
- Chciałam biegać czy skakać. Nieźle mi to szło, wygrywałam nawet z chłopakami. Trener Karol Sikorski zauważył mój „luźny” bark i namówił mnie na rzut oszczepem. W szóstej klasie zajęłam drugie miejsce na wojewódzkich mistrzostwach szkół podstawowych.
Sport wciągnął ją na dobre, chociaż wybór takiej drogi życiowej wcale nie był oczywisty.
- Z tyłu głowy miałam malarstwo i architekturę, bo bardzo mnie interesują sztuki plastyczne - nie ukrywa. - Chętnie rysuję, maluję pastelami, wykonuję projekty wnętrz. Postawiłam jednak nie na sztukę, gdzie samemu wybiera się temat, a na sport, który jest brutalny: albo wygrywasz albo przegrywasz z rywalami. Mając lat czternaście zrezygnowałam z wyjazdu na obóz harcerski, żeby móc wystartować w zawodach.
Trener Sikorski miał nosa. 15-letnia Marysia została w roku 2011 mistrzynią Polski młodziczek, a w 2013 – mistrzynią kadetek (do lat 17). W roku 2015 wywalczyła złoty medal ME juniorek (do lat 19), a rok później była o krok od podium olimpijskiego w Rio. Do brązowej medalistki zabrakło jej wtedy 2 cm.
Droga ku wielkim sukcesom wydawała się otwarta. Zamiast tego przyszła kontuzja i operacja barku - jeszcze przed końcem tak udanego olimpijskiego roku 2016.
- Pękł obrąbek stawu barkowego. Jak się potem dowiedziałam - wyglądał jakby pękał przez ileś lat, jakby go już nie było. Nie mogłam spać z bólu. Trafiłam jednak na świetnego lekarza, profesora Lubiatowskiego, który przeprowadził operację w Poznaniu i który opiekuje się mną do dzisiaj. Od niego wiem, że mam teraz „dziurę” w mięśniu w barku i czeka mnie drobny, nieinwazyjny zabieg zaraz po sezonie. To tak zamiast wakacji (śmiech).
Na rzutnię po tamtej operacji wróciła dopiero w roku 2018, ale tamten i następne dwa sezony nie dały jej satysfakcji. Przerywane były też leczeniem kolejnych urazów.
Wszystko zmieniło się w maju tego roku: w Pucharze Europy palnęła 71,40 m, co dało jej nie tylko rekord Polski, ale także trzecią pozycję w historii oszczepu kobiet na świecie. Stała się faworytką igrzysk w Tokio. Tyle że rekordowy rzut okupiła jeszcze jednym urazem barku, który „wyskoczył” po fenomenalnym rzucie. Na szczęście nie został uszkodzony obrąbek stawu. Odwołała kilka startów, a od maja bierze stale środki przeciwbólowe, którymi mocno przeorany jest jej żołądek.
Do igrzysk stanęła jednak w dobrej dyspozycji. W finale rzuciła 64,61 m, co dało jej srebrny medal. W tym tygodniu otrzymała jeszcze jeden - Krzyż Kawalerski orderu Polonia Restituta.
Medal olimpijski oddała na aukcję charytatywną (suma 200 tys. zł zasili leczenie małego chłopca), a ostatecznie znajdzie się on na ścianie honorowej Muzeum Sportu. To trofeum wieńczy nie tylko sportowy sukces, ale zwycięskie zmagania z przeciwnościami losu.
- To było bardzo trudne pięć lat, pełne gorzkich chwil - podsumowuje Maria Andrejczyk. - Z problemami zdrowotnymi borykam się odkąd weszłam na szczebel międzynarodowy. Sport wyczynowy nigdy nie będzie zdrowy, a rzut oszczepem powoduje szczególne przeciążenia. Sama jednak wybrałam sobie taką ścieżkę życia, ścieżkę sportową. Nic nie dzieje się bez przyczyny, pewnie tak miało być, jak było. I właściwie wdzięczna jestem losowi, że mnie tak „pokarał”. Dzięki temu poczułam swoje słabości, poznałam swoje demony. Nauczyłam się też ludzi i ich zachowań. Jestem inna dziewczyną niż byłam wcześniej.
Kim byłaby, gdyby nie poświęciła się sportowi?
- Pewnie byłabym projektantką wnętrz - ujawnia. - Owszem, lubię rysować i malować, a moje dłonie nie zapomniały, jak to się robi. Brakuje jednak czasu. Ostatni pejzaż pastelami namalowałam w grudniu. Natomiast projekty wnętrz wykonuję częściej. Robię to dla spełnienia własnych potrzeb estetycznych. Wnętrza dla siebie jeszcze nie zaprojektowałam.